Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ale oczy chłopa były jak noże. Szedł już główną ulicą, ale był jeszcze na przedmieściu. Mijał zamkniętą o tej porze knajpę "Lido" i strzępki jego myśli fruwały wokół Platona. Że był mądry i spokojny jak grecki bóg, nie, to złe porównanie, greccy bogowie nie byli bowiem mądrzy i spokojni. Ale świat był wtedy inny, nie wiadomo, za czyją sprawą słońce świeciło na złoto i brzoskwiniowe, oliwkowe drzewa zieleniły zbocza, ludzie mieli jasne skóry i białe szaty. Ta wizja nasuwała się na martwą krowę, zabitego psa i twarze tych ludzi w Piętnie. Jedno mieściło się w drugim, nie wiadomo jak, ale tak właśnie było. Jedno było częścią drugiego. Platon i jego ręka podnosząca do złotych ust oliwkę oraz Piętno stanowiły prolegomenę do przyszłości Ergo Suma. Ludzie oglądali się za nim, ale ich nie doceniał - robili to dyskretnie, spod oka, pewnie tak, żeby go nie krępować. Kilka razy usłyszał: "Upił się! Pan profesor się upił". Zaciskał zęby i już był na skrzyżowaniu przy świętym Nepomucenie, kiedy przyszło mu do głowy, żeby się umyć przed pójściem na milicję, więc automatycznie skręcił w stronę domu. Drzwi klatki schodowej zamknęły się za nim miłosiernie. Ergo Sum przycisnął brudne pięści do oczu, bo czuł, że nie będzie umiał zatrzymać łez. Co zrobiłby Platon w takiej sytuacji? Czy to w ogóle możliwe? "Zabiłby się", odpowiedział sobie Ergo Sum. Podciąłby sobie żyły jak Petroniusz, zrobiłby to na uczcie, wśród przyjaciół, w jasnych przestrzeniach, gdzie złote powietrze, wino, oliwki i tak dalej. Umierając żartowałby, jak Sokrates. Ach, jak bardzo Ergo Sum potrzebował śmierci. Pojawiła mu się jako obraz jego samego dyndającego na sznurku na werandzie. Ale Ergo Sum ani się nie zabił, ani nie poszedł na milicję. Krzesło w kuchni, to samo, do którego tak starannie się przywiązywał, miłosiernie przyjęło jego zmęczone tą straszną nocą ciało. Siedział na nim bez ruchu do rana. Rano umył się tylko, spakował do tekturowej walizki parę spodni, trochę bielizny i sweter, zamknął swoje mieszkanie na klucz, a potem z powrotem ruszył za miasto, do Piętna. Tam udało mu się przekonać karłowatego Bobola, że każdy chłop potrzebuje silnego parobka, choćby po to, żeby zakopywać padlinę. Bobol patrzył na niego podejrzliwie, ale gdy wyszło na jaw, że parobek nie chce pieniędzy, tylko kąta do spania i coś do jedzenia, zgodził się i jego szare oczy zabłysły przebiegle jak u wilka. Życie w połowie odbywa się w ciemności Tak jest, czy się o tym wie, czy nie. Czy się to akceptuje, czy nie. Czy się z tym zgadza, czy nie. Ale większość ludzi pamięta noc tylko z powodu bezsenności. Gdy ma się mocny sen, w ogóle nie wie się, co to jest noc. Ergo Sum stał się Bronisławem Sumem, panem Bronkiem. Z ulgą powitał to nowe normalne imię. Ludzie w Piętnie poprzedzali to imię słowem "pan", bo wciąż miał jeszcze delikatne ręce i siwe skronie. Tylko Bobol wołał na niego Bronek, gdy trzeba było wyrzucać gnój z obory, nosić wodę dla krów, przewracać siano, które w Piętnie nigdy nie mogło wyschnąć do końca z powodu niewiarygodnej wilgotności terenu. Pan Bronek musiał teraz wstawać o świcie i doić krowy. Nauczył się od razu - trzeba było tylko zobaczyć wymiona krowy jako mięsiste zbiorniki z płynem i palcami delikatnie wypychać je w dół, aż biały strumyczek zadzwonił o ścianki wiadra. Potem pił to mleko, było ciepłe i pachniało gnojem. To było jego śniadanie. Wtedy wyganiał krowy na łąki i konia, który machał głową w górę i w dół, jakby mu mówił dzień dobry albo jakby mu dziękował. Potem wracał oporządzić stajnię i obory. Było w nich tyle nie sprzątanego od lat gnoju, że ubił się i powoli zamieniał w kamień. Bronek kroił go rydlem jak torf, wkładał na taczki i wywoził przed dom, gdzie układał w pryzmę. Koło południa szedł do domu, obierał ziemniaki, gotował je, polewał słoniną i podawał na stół ze zsiadłym mlekiem. Obaj z Bobolem jedli w milczeniu. Z sieni patrzyły na nich psy Bobola, małe, duże, młode i stare, wiecznie głodne. Nigdy nie wiadomo było, ile ich jest. Po obiedzie Bobol kładł się na krótką drzemkę, a pan Bronek siadał na schodkach i patrzył na falistą linię horyzontu, pomięte płaszczyzny pastwisk i połonin. Potem znowu było dojenie, cedzenie, warzenie sera, napełnianie baniek na mleko, przewracanie siana, wywożenie taczkami gnoju. Kolacja - to chleb z salcesonem albo metkaj potem Bobol szedł do sąsiadów pić i tak zaczynała się noc. Noc zawsze lęgła się gdzieś w okolicach strumienia i dopiero od tego wilgotnego, chłodnego miejsca zaczynało ciemnieć niebo. Co wieczór pan Bronek był świadkiem tego przeobrażenia. Siedział na schodkach przed domem i patrzył. Najpierw słyszał regularny krzyk nocnego ptaka, który brzmiał jak skrzekliwe tykanie zegara. Potem, gdy zapadała ciemność kompletna, odzywali się ludzie. Ich pijackie głosy grzęzły w ciemnościach, tępe, bezradne, bełkotliwe, cuchnące szybko pędzonym bimbrem. Jak zawsze, pan Bronek starał się nie myśleć albo przynajmniej myśleć jak najmniej - co trzeba jutro zrobić, czy trzeba iść już spać, co jest z tą czarną krową gdzie też Bobol mógł położyć widły. A w końcu szedł na górę spać i tam nasiąkał do rana zapachem mroku, wilgoci i gnoju. Ale były też inne noce, krystaliczne i straszne, i wtedy pan Bronek nie mógł spać. W jakimś śnie zachciewało mu się herbaty, zbierała się ślina w ustach, tężało gardło. Przewracał się z boku na bok z rosnącą złością swędziały go nogi, jakby chciały popędzić po schodach, przez podwórko, przed siebie. Nie utrzymam tego, myślał, bo to było jak bolesna potrzeba oddania moczu, jak wypełnienie, które domaga się ujścia i za nic ma wolę. Kilka razy płakał, ale w dziwny sposób, bo tylko leciały mu łzy, a wewnątrz był spokojny - porośnięta trawą łąka