Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jednak kiedy przetrwał próby przy fortepianie i po raz pierwszy stanął przed muzykami z orkiestry, zaczął myśleć, że mo- że mu się jednak uda. "Raz po raz byłem bliski wycofania się- pisał do Modesta, kiedy zbliżał się termin prób z całą orkiestrą.- Ale w końcu przemogłem się, przyszedłem, zostałem owacyjnie powitany przez muzyków, zdobyłem się na tyle odwagi, by wygło- sić do nich przemowę, a potem zacząłem wywijać pałeczką z nie- zwykłą pewnością siebie." Pewność siebie Czajkowskiego okazała się usprawiedliwiona. Chociaż poprzedniej nocy spał wyjątkowo źle i rano obudził się chory ze zdenerwowania, pierwszy wieczór Trzewiczków, 31 stycz- nia 1887 roku, zakończył się bezapelacyjnym sukcesem kompozy- tora-dyrygenta, którego udekorowano laurami przed przedsta- wieniem, w jego trakcie i po nim. Nawet krytycy, chociaż raz, byli niemal jednomyślni chwaląc inscenizację; dwa kolejne spektakle, którymi dyrygował, również odbyły się przy pełnej sali, pomimo wysokiej ceny biletów. Jednak jeszcze dwa przedstawienia to było wszystko, co mógł znieść dyrektor Teatru Wielkiego, Apołłon Majkow, który nie ukrywał swojej antypatii do Czajkowskiego i jego muzyki, a do Trzewiczków w szczególności. Na próżno kompozytor zwracał się o wstawiennictwo do wielkiego księcia Konstantego Konstan- tynowicza, a nawet do cara. Po zaledwie pięciu inscenizacjach Majkow odwołał wszystkie dalsze spektakle Trzewiczków, zapla- nowane w tym i następnym sezonie. Nigdy więcej Czajkowski nie usłyszy dzieła, które jego zdaniem było "nieomalże" jego ulubioną operą. Potomni wzięli stronę Majkowa. Jednak kiedy Czajkowski ukończył instrumentację Czarodziejki, odniósł osobisty triumf, który miał się okazać początkiem nowego i lukratywnego zajścia. Rok później, we wpisie do dziennika najwyraźniej przeznaczonym dla szerszego grona czytelników, powrócił do tego wieczoru z dumą, zdumiewającą u człowieka, który niemal stchórzył: Miałem już prawie czterdzieści siedem lat. W tym wie- ku prawdziwy, urodzony dyrygent, bez względu na wro- dzony talent, ma już za sobą wiele lat doświadczenia. Jeśli pamiętać, że ja nie miałem go wcale, to mój debiut można uznać za pełny sukces. Nadal jestem przekonany, że nie jestem urodzonym dyrygentem, że nie posiadam tej kom- binacji cech fizycznych i psychicznych, które są nie- odzowne dla każdego muzyka, a dla dyrygenta w szczegól- ności. Ale ten i wszystkie późniejsze próby dowiodły, że lepiej czy gorzej potrafię dyrygować swoimi utworami- a o to dokładnie chodziło, bym mógł się cieszyć większą sławą... Glinka dał jeden koncert w Paryżu, a geniusz Antona Rubin- steina jako wirtuoza już dawno zapewnił mu "obywatelstwo na wszystkich scenach i w salach koncertowych całego świata". Poza tym było "przeznaczeniem" Czajkowskiego, jak to ujął, "być pierwszym rosyjskim kompozytorem, który osobiście zapoznaje zagranicznych słuchaczy ze swymi dziełami. ROZDZIAŁ XIV Banalna komedia Pod koniec stycznia 1887 roku, tańcząc na balu maskowym w Sali Zgromadzenia Szlacheckiego w Petersburgu, Tania Dawy- dowa padła na podłogę martwa. Miała dwadzieścia pięć lat. Czaj- kowski, przebywający w Moskwie, by dyrygować kilkoma pierw- szymi spektaklami Trzewiczków, przyjął wiadomość z mieszaniną smutku i rezygnacji. Chociaż się cieszył, że jego siostrzenica regu- larnie odwiedza swego syna Georges-Leona, mieszkającego z Ni- kołajem i Olgą, wiedział również, że ostatnio wróciła do swych dawnych nałogów. W jego oczach jej śmierć stanowiła litościwe uwolnienie od morfiny. Nie mogąc pojechać do stolicy na jej po- grzeb, wuj Tani, który tyle razem z nią przeszedł, tym niemniej czuł się "złamany" straszliwym uczuciem straty. "Dziwny nastrój dzisiaj - zapisał w swoim dzienniku. - Śmierć Tani tragicznie wdziera się w moje życie i mnie prześladuje." Prawdę mówiąc, jak się zwierzył pani von Meck, bardziej się martwił wpływem, jaki to wywrze na jego ukochanego Boba. "Od Modesta się dowiedziałem, że [Bob], o którego tak się niepo- koiłem, albowiem jest bardzo wrażliwy i nerwowy, dzięki Bogu czuje się dobrze." Z każdym mijającym rokiem Bob coraz bardziej stawał się osią życia swego wuja. W marcu Czajkowski tak przed- stawiał pani von Meck swój entuzjazm do siostrzeńca: "Moja żar- liwa miłość do tego cudownego chłopca wciąż rośnie. Trudno opi- sać, jaka to wspaniała, wrażliwa, nadzwyczaj sympatyczna natu- ra." W następnym miesiącu w Majdanowie mógł z radością zapi- sać w swoim dzienniku: "Przyjechał Bob!!!" Przez trzy dni byli "nierozłączni", odbywając długie spacery, bawiąc się nad rzeką "jak dzieci", trajkocząc "jak sroki". Były "wisty z Bobem" i "duety z Bobem!!!" Kiedy nadszedł dzień jego wyjazdu, sprawiło mu to "straszliwy ból". Ale Czajkowski nigdy nie potrafił spokojnie usiedzieć na miejscu i w maju znów był w Petersburgu, gdzie spędził kilka dni ze śmiertelnie chorym Kondratjewem, a następnie udał się do Anatolija do Tyflisu malowniczą trasą, na pokładzie parostatku w dół Wołgi. Ukrywając przed innymi pasażerami, kim jest, jed- nego wieczoru zgodził się akompaniować jakiejś amatorce, która wykonała romans Czajkowskiego, by usłyszeć od niej, że nie czuje utworu. "Proszę pozwolić sobie powiedzieć, że wiem, jak powinno się śpiewać tę pieśń - publicznie oświadczyła swemu anonimo- wemu akompaniatorowi. - Ćwiczyłam ją z moim nauczycielem, którego sam Czajkowski uczył, jak należy ją wykonywać"