Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Łatwiej mi pisać o babce Deli, której nie znałam. I o pradziadku Henryku. Trudniej o tych, których mogę dotknąć. To, czego nie ma, choć wywołuje tęsknotę, pozwala się opowiedzieć, daje ukojenie. Żywi bliscy bolą, ich życie w nas jest nie zamknięte, trwa. Trwa w walce, w miłości lub jej braku. W wielkiej potrzebie bliskości. Tamci nieznajomi są sumą mojej wiedzy i wyobraźni, bliscy a obecni łączą cały splot uczuć i wzajemnych zależności. Wspólną historię. Jesteśmy sobie świadkami. Jak patrzę na moich rodziców? Gdzie jest miejsce, z którego na nich patrzę? Z dołu do góry, jak mała córeczka, czy później, albo jeszcze później - dziś? Przez lata nie znałam ich przeszłości. Może też nie byłam jej ciekawa.Przeszłości głębokiej i tej codziennej, która stawała się gdzieś poza zasięgiem mojego dziecinnego doświadczenia. Mój ojciec. Czy jestem dla niego niesprawiedliwa? Czy nadal, po tylu latach, nie umiem mu przebaczyć? Nie pogodziłam się nigdy z jego brakiem przy mnie. Czego nie mogę zapomnieć? Że nie było go z nami? Nie chciał odchodzić. To nie była jego decyzja, ani nie jego pragnienie. Został postawiony przed faktem dokonanym. Nie miał wyboru. Próbował. Przegrał. Bogdan i Próbował tłumaczyć swojej żonie, że mają dziecko. Próbował zrozumieć, że się zakochała, i wierzył, że to minie. Odwoływał się do poczucia obowiązku. Błagał. Tego wszystkiego nie wiedziałam. I nawet teraz, gdy wiem, trudno mi to sobie wyobrazić. Nigdy nie widziałam go pokonanego. Nigdy nie sądziłam, że potrafi cierpieć z miłości. Raz widziałam, jak płakał. Po pogrzebie swojej matki, mojej babci. Wtedy się bałam. Rzadko myślę o nim z czułością. Może z wyjątkiem chwil, kiedy patrzę na jego fotografie z młodości, na roześmianego, trzymającego w ręku ukochany mikrofon. I jeszcze ciągle, do dziś, też rzadko, gdy widzę jego podpis na kartce pocztowej lub liście, tamten pamiętany z dzieciństwa, ten sam „Tata". Wtedy mnie wzrusza. Czuję się przez niego poniechana. Dzisiejsza wiedza, że stało się tak nie z jego winy, że go bolało, że nie umiał, nie wiedział jak, nie leczy, nie pomaga. Nie umiał kochać swojego dziecka. Nie umiał kochać, bo nie umiał - czy też dlatego, że zdradziła go kobieta, która była matką jego córki. Co wynika z czego? Jakie było następstwo wypadków? Czy to ma znaczenie? A może to moja wina, może ja nie umiałam być kochana? Może mnie kochał, jak mówili inni, chwalił się mną przed nimi, co zamiast radości przynosiło jeszcze większe rozgoryczenie. Byłam mała i już to czułam. Moje sukcesy, które umniejszał wobec mnie, poczytywał za powód do dumy wobec obcych. Kto z nas pierwszy zamknął przed drugim drzwi? Przez lata nie dało się ich otworzyć. Mama samotna, oparta o mnie i o moje życie. Ojciec otoczony drugą rodziną, z dwiema wnuczkami, po jednej od każdej z córek, i planami następnych książek o historii sportu. Nie ustaje w wysiłku tworzenia. Jak zawsze głośno krzyczy, na rząd, na prawicę, na lewicę, na Kościół, na Bogdan I 40 Żydów. Krzyczy na brak szacunku, choć zasłużył. Zasłużył, bo rzeczywi-j ście wiele dokonał. Czasami udaje mi się zobaczyć w nim chłopaka z łódzkich dołów, syna robotników, wnuka kolejarza, który ambitnie piął się do góry. Marzył o karierze sprawozdawcy sportowego i spełnił swoje marzenie. Sam wybrał studia dziennikarskie, zdał egzaminy, sam, bez niczyjej pomocy, chłopak z Bałut, z Widzewa, z Mani, po wojnie, po tajnych kompletach, po trzech przeprowadzkach, po odejściu ojca. Dzielny. Bez słowa skargi. Jadł chleb ze smalcem, który matka lub ciotka dowoziły mu z Łodzi w glinianym garnku. Żywe srebro, pełen energii i radości, niewyczerpany w działaniu. Może to pokochała w nim dziewczyna, której dzieciństwo minęło na strachu? Coś z tego w nim pozostało. Wola walki i pracy, dyscyplina, którą sam sobie potrafi narzucić. Mama pozwoliła sobie czuć się zmęczona. Odpoczywa po życiu, które ciągle trwa. Trudno mi to rozumieć, bo sama tego nie umiem. Bogdana, mojego ojca, ochrzczono 27 sierpnia 1932 roku w parafii Świętego Józefa w Łodzi. Pierwszy wnuk dziadków Karlińskich miał wtedy ponad siedem tygodni. Jego ojczyzną była robotnicza Łódź, Mania, Koziny, Bałuty. Mały Boguś na fotografiach. Z misiem i z piłką. Na śniegu, mniejszy od bałwana. Na łące, obok krowy, jeszcze mniejszy. Z balonikiem i w stroju krakowiaka. I ta koronna, od pierwszej komunii. Z dzieciństwa mój ojciec pamięta wizyty księdza i zapach gotowanej szynki, na której robiono barszcz na Wielkanoc. Ksiądz chodził raczej po kolędzie, ale Bogdan tak właśnie to pamięta, jednym tchem, bez tej kwartalnej przerwy między narodzinami a zmartwychwstaniem Jezusa. Szynkę, barszcz i księdza - niech będzie pochwalony. Pamięta, że ojciec nie chciał go brać na kolana, żeby mu spodni nie wygniótł. Pamięta gryzkę, słodką bułkę drożdżową z rodzynkami. A później - jak stał na bramce. „Osobowy z Kutna", mówił dziadek, patrząc na obie wskazówki złożone na dwunastej. Kiedy był w humorze, pozwalał się bawić stempelka-mi z nazwami stacji albo zegarkiem kolejowym, który nazywał cebulą, ukrytym w metalowym futerale. Dziadek Jan Karliński, wąsacz, kolejarz, pracował albo pił. W pracy był punktualny, zawsze o czasie gwizdał, odprawiając odjeżdżające pociągi, w mundurze, jak się należy. A kiedy wracał do domu, tylko czapkę zdejmował i posyłał wnuka po pół litra. „Skocz, Boguś, po halbkę", mówił. Najpierw nie chcieli mu dawać, dzieciak był mały, ale potem dla dziadka dawali