Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

W strumieniu, między urwiskiem a tą kratą, żyło coś, co żywiło się mięsem. Dexterowi przychodził do głowy tylko jeden mięsożerny mieszkaniec słodkich wód, spotykany w tych stronach - pirania. Skoro jadły kurczaki, pożarłyby również pływaka. Mniejsza z tym, że woda w przepuście sięga po sam strop, i nieważne, czy wytrzymałby tak długo bez zaczerpnięcia oddechu - to był długi na prawie trzysta metrów basen z piraniami. Zostawiwszy za sobą ogrodzenie z drucianej siatki, strumień płynął dalej przez posiadłość, napełniając wodą sieć kanałów irygacyjnych. Wodę pitną dla wioski robotników, willi, koszar i głównej rezydencji czerpano z niego pewnie podziemnymi ujęciami. Obdzieliwszy swym życiodajnym bogactwem całą hacjendę, strumień skręcał w prawo ku skrajowi półwyspu, przelewał się przez krawędź klifu i spadał w morze. Wczesnym popołudniem ziemię przygniatał już wielki, ciężki, duszący koc upału. O dwunastej na farmie zarządzono przerwę w pracy. Robotnicy rolni harujący w pocie czoła od siódmej rano szukali cienia, posilali się tym, co kto miał w małych bawełnianych sakwach, i układali do sjesty. Dexter ledwie zipał w swojej kryjówce. Zazdrościł odpornej na upał salamandrze, która wygrzewała się na kamieniu o krok od niego. Korciło go, żeby przepłukać gardło paroma łykami drogocennej wody, ale wiedział, że musi ją ściśle racjonować i pić tylko tyle, by uniknąć odwodnienia, a nie raczyć się nią do woli. O czwartej walenie w szynę kolejową obwieściło koniec sjesty. Robotnicy na polach i w stodołach wracali do pracy. Dexter podpełzł ostrożnie na skraj urwiska i patrzył, jak małe figurki o spalonych na brąz twarzach ocienianych słomianymi sombrerami, odziane w zgrzebne bawełniane koszule, chwytają motyki i grace i zabierają się znowu do odchwaszczania tej wzorcowej farmy. Do dźwigów po prawej zbliżał się sfatygowany pikap. Zwolnił, zawrócił, wjechał między nie tyłem i zatrzymał się na skraju klifu. Peon w zachlapanym krwią kombinezonie ściągnął ze skrzyni długą stalową rynnę, przymocował ją do tylnej klapy wozu i zaczął wrzucać coś do niej widłami. To coś zsuwało się po pochylni i spadało do morza. Dexter wyregulował ostrość. Następny zamach widłami wszystko wyjaśnił. Do rynny wędrowała właśnie czarna skóra, u której dyndał wciąż łeb wołu. Oglądając w Nowym Jorku fotografie, dziwił się, że nie widzi na nich żadnych prób zagospodarowania wąskiego pasa wybrzeża u stóp klifów, chociaż piękne, błękitne morze aż się o to prosiło. Nie dostrzegał żadnych prowadzących na dół schodów, żadnych platform do nurkowania, zakotwiczonych przy brzegu tratw, żadnej plaży ani mola. Teraz, patrząc na wrzucane tam odpadki, domyślał się już dlaczego. Wody wokół półwyspu roiły się od ryb młotów, rekinów tygrysich i wielkich żarłaczy błękitnych. Cokolwiek się w niej znalazło, a nie było rybą, nie nacieszyło się kąpielą dłużej niż kilka minut. Mniej więcej o tej porze do pułkownika Moreno zadzwonił na komórkę jego człowiek wysłany do Surinamu. Anglik Nash wynajął samochód w małej prywatnej agencji i dlatego poszukiwania zajęły mu tyle czasu. Ale znalazł ją w końcu. Marka wozu to ford fiesta. Podyktował numer rejestracyjny. Szef tajnej policji przygotował niezwłocznie rozkaz na następny dzień. Od rana mają się rozpocząć poszukiwania fiesty na surinamskich numerach, obejmujące swym zasięgiem każdy parking, każdy garaż, każdy podjazd, każdą boczną dróżkę. Po namyśle zmienił treść rozkazu. Poszukiwania fiesty na obojętnie jakich numerach mają się rozpocząć o świcie. Zmierzch, a potem ciemności zapadają w tropikach z niebywałą szybkością. O siódmej oddzwoniono koniec dnia pracy. Słońce godzinę temu przesunęło się za plecy Dextera i już tak nie paliło. Łowca patrzył, jak zmęczeni robotnicy, powłócząc nogami, schodzą z pól. Zdawali narzędzia i ustawiali się przed dwuskrzydłową bramą w pięć kolejek, po dwieście osób każda, do kontroli. Wracali do wioski, do dwustu towarzyszy niedoli, którzy nie wyszli w pole. W oknach willi i baraków koszar zapalały się pierwsze światła. Rozjarzył się czubek trójkąta; to włączono iluminację oświetlającą rezydencję Serba. Mechanicy na lotnisku zamknęli hangar, dosiedli motorów i pomknęli do willi na końcu pasa startowego. Spuszczono dobermany, świat żegnał szósty września, a łowca głów przygotowywał się do zejścia z urwiska. Rozdział 28 Gość Wyglądając tego dnia kilkakrotnie poza krawędź urwiska, Dexter dobrze mu się przyjrzał i zaobserwował dwie rzeczy, których nie uwidaczniały zdjęcia. Po pierwsze, urwisko nie było pionowe na całej wysokości. Robiło się takie dopiero jakieś trzydzieści metrów nad poziomem równiny, wcześniej opadało pod łagodniejszym kątem