Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wyglądała na potężną, o wiele wyższą od murów wyspy, wyższą nawet od wieży, skąd patrzyła Sabriel, wstrząśnięta siłą, którą wezwała poprzedniego wieczoru. Okazało się to całkiem proste. Mogget zabrał ją do piwnicy, skąd zeszli dalej krętymi, wąskimi stopniami, a gdy schodzili, robiło się coraz zimniej. W końcu dotarli do dziwnej groty, w której wisiały sople lodu, a oddech Sabriel zamienił się w biały obłoczek, jednak nie było jej już zimno, a może było tak zimno, że już tego nie czuła. Na kamiennym postumencie stał blok czystego, błękitnobiałego lodu. Pokrywał go wizerunek znaków Kodeksu, przedziwnych i pięknych. Wykonując polecenia Moggeta, położyła po prostu dłoń na lodowym bloku i rzekła: „Abhorsen składa hołd Clayr i zwraca się z prośbą o dar wody”. To wszystko. Wspięli się z powrotem po schodach, a zjawa zamknęła za nimi na klucz drzwi do piwnicy. Inna przyniosła Sabriel koszulę nocną i filiżankę gorącej czekolady. Nieskomplikowany obrzęd w piwnicy wyzwolił coś, co zdawało się całkiem wymykać spod kontroli. Sabriel obserwowała pędzącą w ich kierunku falę i próbowała uspokoić się, jednak oddychała coraz szybciej, w miarę jak przewracał się jej żołądek. Kiedy tylko fala uderzyła, krzyknęła i dała nura pod teleskop. Cała wieża zatrzęsła się, zazgrzytały kamienie, a przez chwilę nie było słychać nawet wodospadu, rozległ się bowiem taki trzask, jakby przy pierwszym zetknięciu z falą cała wyspa została zmieciona z powierzchni ziemi. Po paru sekundach jednak podłoga przestała drżeć, a hałas powodzi zmalał do jednostajnego huku. Sabriel wygramoliła się spod trójnoga i otworzyła oczy. Mury oparły się uderzeniu, i choć fala już minęła, rzeka nadal szalała trochę poniżej umocnień wyspy i prawie sięgała do znajdujących się po obu brzegach drzwi, prowadzących do tunelu. Nie było śladu po głazach do przechodzenia na drugą stronę ani moście z trumien, nie widać było Zmarłych ani żadnych ludzi - jak okiem sięgnąć, tylko szeroki, brązowy i bystry potok, niosący przeróżne przedmioty, resztki i odpadki: drzewa, krzewy, części budynków, bydło, kawały lodu - przez całe setki mil powódź ściągała daninę z obu brzegów rzeki. Sabriel patrzyła na te dowody zniszczenia i w myśli przeliczyła liczbę wieśniaków, którzy zginęli na skrzyniach z ziemią z grobów. Kto wie, ile jeszcze istnień ludzkich pochłonęła rzeka w górnym biegu, ilu domostwom zagroziła? Jakiś wewnętrzny głos usiłował jej racjonalnie wytłumaczyć powód wywołania powodzi, wyjaśniając, że musiała tak uczynić, by dalej toczyć walkę przeciw Zmarłym. Inny głos mówił, że wezwała wody po prostu po to, by ocalić siebie. Mogget nie miał czasu na rozmyślanie o swoim postępowaniu, żale czy przykre odczuwanie współodpowiedzialności. Zostawił ją, patrzącą pustymi oczami, na nie więcej niż minutę, potem cichutko przyczłapał z powrotem i delikatnie wsadził pazurki w pantofel Sabriel, zadrasnąwszy jej stopę. - Au! Co ty znowu? - Nie ma co marnować czasu na podziwianie widoków - rzekł Mogget. - Zjawy szykują Papierowe Skrzydło przy wschodnim murze. A twoje ubranie i sprzęt są gotowe od co najmniej pół godziny. - Mam wszystko... - zaczęła Sabriel, ale przypomniała sobie, że jej plecak i narty leżą przy końcu tunelu wejściowego, prawdopodobnie dzięki Mordikantowi w postaci kupki popiołu. - Zjawy mają wszystko, czego będziesz potrzebować i znając je, kilka rzeczy, które nie będą ci potrzebne. Możesz się ubrać, spakować i ruszać do Belisaere. Bo rozumiem, że zamierzasz udać się do Belisaere? - Tak - odparła krótko Sabriel. W głosie Moggeta wyczuwała cień wyższości i zadowolenia z samego siebie. - A wiesz, jak tam dotrzeć? Sabriel milczała. Mogget wiedział, że odpowiedź brzmi „nie”. Stąd jego samozadowolenie. - Czy masz... hm... no... mapę? Sabriel pokręciła przecząco głową, zaciskając pięści i opierając się pragnieniu, by schylić się i dać klapsa Moggetowi albo pociągnąć go niezbyt mocno za ogon. Przeszukała wcześniej gabinet i przepytała parę zjaw, lecz wydawało się, że jedyną mapą w całym domu była mapa gwiazd na wieży. Mapę, o której wspominał jej pułkownik Horyse, musiał zabrać ze sobą Abhorsen. Ojciec, pomyślała Sabriel, nagle niepewna, co do ich tożsamości. Jeśli teraz ona była Abhorsenem, kim był ojciec? Czy i on miał niegdyś imię, które utracił, przyjmując na siebie obowiązki Abhorsena? Wszystko, co jeszcze parę dni temu zdawało się stałe i pewne w jej życiu, rozpadało się na kawałki. Nie wiedziała nawet, kim naprawdę jest ona sama, a zewsząd zjawiały się same kłopoty - nawet Mogget, który w założeniu był sługą Abhorsena, przysparzał jej więcej problemów, niż oddawał przysług. - Czy masz mi coś pozytywnego do powiedzenia, coś, co rzeczywiście może pomóc? - zapytała ostro. Mogget ziewnął, pokazując różowy języczek, co wydawało się szczytem pogardy. - Hm, no tak. Rzecz jasna. Znam drogę, więc lepiej pójdę z tobą. - Pójdziesz ze mną? - spytała szczerze zdziwiona Sabriel