Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Wydaje mi się, że odrobinę poplątałem wtedy tekst. Ale po modlitwie wujek Lajos wydawał się zadowolony i jego twarz miała taki wyraz, że niemal sam poczułem: załatwiliśmy coś w sprawie ojca. I rzeczywiście, teraz było mi lepiej niż przedtem, z tym ciążącym, natrętnym uczuciem. Wróciliśmy do frontowego pokoju. Zapadł zmierzch. Zamknęliśmy zaklejone papierem okna przed niebieszczącym się za nimi mglistym wiosennym wieczorem. To wtłoczyło nas w pokój. Męczył mnie gwar. Dym z papierosów zaczął gryźć w oczy. Musiałem wciąż ziewać. Mama macochy nakryła do stołu. Sama przyniosła dla nas kolację w dużej torbie. Zdobyła nawet mięso na czarnym rynku. O tym opowiedziała już wcześniej, po przyjściu. Siedzieliśmy przy kolacji, gdy nagle zjawili się Steiner i Fleischmann. Oni też chcieli się pożegnać z ojcem. Pan Steiner zaczął od tego, żeby „nikt sobie nie przeszkadzał”. Powiedział: – Jestem Steiner, proszę nie wstawać. – Na nogach miał, jak zawsze, postrzępione kapcie, spod rozpiętej kamizelki wystawał okrągły brzuch, a w ustach tkwił odwieczny, cuchnący ogryzek cygara. Ma wielką rudą głowę, na której widnieje chłopięca fryzura z przedziałkiem. Pan Fleischmann całkiem przy nim ginął, bo on jest drobny, bardzo zadbany, ma siwe włosy, ziemistą cerę, sowie okulary i zawsze nieco zatroskaną minę. Bez słowa ukłonił się, stojąc u boku pana Steinera, i wyłamywał palce, jakby chciał się usprawiedliwić, takie robił wrażenie, z powodu pana Steinera. Tego jednak nie jestem pewien. Dwaj starcy są nierozłączni, choć ustawicznie się kłócą, bo nie ma takiej sprawy, w której by się zgadzali. Kolejno uścisnęli ojcu rękę. Pan Steiner poklepał go nawet po plecach. Nazwał „starym” i błysnął wyświechtanym dowcipem: – Spuść tylko głowę, a nigdy nie utracisz słabości ducha. – Powiedział jeszcze, na co pan Fleischmann skwapliwie pokiwał głową, że będą się opiekować mną i „młodą panią” (jak nazywał macochę). Zamrugał małymi oczkami. Potem przyciągnął ojca do brzucha i objął. Kiedy sobie poszli, wszystko utonęło w szczęku sztućców, szmerze rozmów, w parze unoszącej się znad talerzy i gęstym dymie tytoniowym. Docierały już do mnie tylko osobne fragmenty jakiejś twarzy lub gestu, jakby wydzielając się z otaczającej mnie mgły, zwłaszcza trzęsącej się, żółtej, kościstej głowy mamy mojej macochy, która dbała o talerze, a potem uniesionych w geście protestu dłoni wujka Lajosa, kiedy nie chciał mięsa, ponieważ to wieprzowina i zakazuje mu religia; pucołowatych policzków siostry macochy, ruszającej się szczęki i łzawiących oczu; później niespodziewanie uniosła się różowo w krąg światła lampy łysa czaszka wujka Viliego i słyszałem urywki jego nowych optymistycznych wywodów; dalej pamiętam uroczyste, przyjęte w niemej ciszy słowa wujka Lajosa, w których prosił Boga o pomoc, abyśmy „wkrótce znów mogli wszyscy razem zasiąść przy rodzinnym stole, w pokoju, miłości i zdrowiu”. Ojca prawie nie widziałem, a jeśli chodzi o macochę, dotarło do mnie jedynie to, że zajmowano się nią bardzo dużo i taktownie, chyba więcej niż ojcem, i że w którejś chwili rozbolała ją głowa, więc kilka osób pytało, czy nie chce tabletki lub okładu, ale nie chciała niczego. W nieregularnych odstępach czasu musiałem natomiast zwracać uwagę na babkę, bo wciąż wędrowała i wciąż trzeba ją było odprowadzać na kanapę, na jej ciągłe narzekania i nic niewidzące oczy, które pod grubymi szkłami okularów były zamglone od łez i wyglądały jak dwa osobliwe, pocące się owady. Potem w pewnej chwili wszyscy wstali od stołu. Wtedy zaczęło się ostateczne pożegnanie. Babka i dziadek odeszli osobno, trochę wcześniej niż rodzina macochy. A największe wrażenie tego całego wieczoru zostało mi z jedynego czynu dziadka, którym zwrócił na siebie uwagę: na moment, ale gwałtownie, niemal bezrozumnie, przytulił małą, szpiczastą, ptasią główkę do marynarki ojca, na piersi. Jego drobnym ciałem wstrząsnął dreszcz. I zaraz pospiesznie ruszył do wyjścia, prowadząc babkę za łokieć. Wszyscy rozstąpili się przed nimi. Potem mnie też obejmowali i czułem na twarzy lepkie ślady ich warg. Wreszcie nastała cisza, bo wszyscy odeszli. I wtedy ja też pożegnałem się z ojcem. Albo raczej on ze mną. Sam nie wiem. Nie pamiętam nawet dokładnie okoliczności: ojciec chyba wyszedł z gośćmi, bo przez jakiś czas tylko ja zostałem przy stole z resztkami kolacji i ocknąłem się dopiero, kiedy ojciec wrócił. Był sam. Chciał się ze mną pożegnać. – Jutro o świcie nie będzie już na to czasu – powiedział. On również mówił o mojej odpowiedzialności i dorośnięciu, z grubsza to samo, co słyszałem już tego popołudnia od wujka Lajosa, tylko bez Boga, nie w tak pięknych słowach i znacznie krócej. Wspomniał też o mojej matce, był zdania, że ona może teraz spróbować „zwabić mnie do siebie”. Widziałem, że dręczyła go ta myśl. Tych dwoje bowiem długo walczyło o prawo do mnie, dopóki wreszcie wyrok sądowy nie oddał mnie ojcu: teraz i ja uznałem, że to zrozumiałe, nie chciał mnie utracić tylko z powodu swej niekorzystnej sytuacji. Ale nie powoływał się na prawo, lecz na moje zrozumienie i na różnicę między macochą, która „stworzyła mi ciepły dom rodzinny”, a moją matką, która mnie „porzuciła”. Zacząłem słuchać uważnie, bo na ten temat słyszałem od matki co innego: według niej winien był ojciec. Dlatego musiała znaleźć sobie innego męża, niejakiego pana Diniego (naprawdę ma na imię Dnes), który, nawiasem mówiąc, właśnie w ubiegłym tygodniu wyjechał, również do obozu pracy. Ale właściwie nigdy nie udało mi się dokładnie zorientować w ich sprawach i ojciec natychmiast znów zaczął o macosze, wspominając, że to dzięki niej nie muszę być w bursie i że moje miejsce jest „w domu, przy niej”. Dużo jeszcze o niej mówił i teraz już się domyśliłem, dlaczego nie ma przy tej rozmowie macochy: na pewno by ją krępowała. Mnie zaś zaczęła nieco męczyć. I sam nie wiem, co obiecałem ojcu, gdy tego ode mnie żądał. Ale już w następnej chwili znalazłem się nagle w jego ramionach i jakoś nie byłem przygotowany na ten niespodziewany uścisk po tamtych słowach. Nie wiem, czy dlatego popłynęły mi łzy, czy zwyczajnie ze zmęczenia, a może od pierwszej porannej uwagi macochy szykowałem się jakoś na to, że w pewnej chwili muszą bezwzględnie popłynąć: tak czy owak, dobrze, że popłynęły, i wydawało mi się, że i ojcu sprawiło to przyjemność. Później posłał mnie do łóżka. Byłem już bardzo zmęczony. Ale, myślałem, przynajmniej mogliśmy puścić tego biedaka do obozu ze wspomnieniem pięknego dnia. 2 Minęły dwa miesiące, odkąd pożegnaliśmy ojca. Mamy lato. Lecz w gimnazjum już dawno, jeszcze wiosną, dali nam wakacje. Powiedzieli: jest wojna