Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Niesłuchanie ich opowieści o niczym jest dla nich największą obrazą, muszę więc uzbroić się w anielską cierpliwość. Trudno w tych warunkach pozwolić sobie na zmianę towarzystwa... Pogoda zdaje się harmonizować z krajobrazem: rozmyta nawierzchnia drogi, posępne góry, spoza nich nadciąga groźnie wyglądające kłębowisko chmur. Ulewa prostą linią zmierza w naszym kierunku. Z daleka wydaje się, jakby ktoś olbrzy- 217 My, dzicy Papuasi mią kosą siekł wysoką trawę. Otwieram składany parasol, który rozpaczliwie szamocze się na wietrze. Jeszcze niedawno z zazdrością spoglądałem na gęste, zmierzwione papuaskie czupryny, nie przepuszczające promieni słonecznych. Teraz zmieniły się role. Nie wszyscy czarni dżentelmeni pamiętali o parasolach. Ci, którzy nie mają przy sobie maty z pandanusa, mokną. Nie przemakają do nitki tylko dlatego, że tych nitek posiadają na sobie niewiele. Siedzę pod parasolem, tyłem do kierunku jazdy, i nie dostrzegam grożącego mi niebezpieczeństwa. Papuasi krzyczą coś, ale ich nie rozumiem. Mój kompan Poobun widząc, że nadal nie wiem, o co chodzi, raptownie rzuca się na mnie i... obaj leżymy rozciągnięci na workach. — Patrz! — pokazuje ręką na drogę. Zadrżałem. Za pędzącą z hukiem ciężarówką pozostał most osłonięty słomianą strzechą, przez który dopiero co przemknęliśmy. Dach, chroniący most przed opadami, ściąłby mi ,. głowę jak żyletka. A wszystko z powodu głupiego parasola! Udało się. Tyle emocji i wrażeń dostarczyła mi pięciogodzinna jazda do Wabag. Tu — siedziba szefa podokręgu, ciepły prysznic, odpoczynek. W ciągu następnych kilku dni robię wypady do zagród ludzi Enga w rejonie Wabag. Intryguje mnie życie rodzinne mieszkańców Highlandu Zachodniego. Czy różni się od Wschodniego i Chimbu? W znalezieniu odpowiedzi na to pytanie i w nawiązaniu dialogu z miejscową ludnością pomaga mi Poobun. Wolę działać na własną rękę, bo wyznaczeni odgórnie urzędnicy lub policjanci odstraszają tylko miejscowych. Okolica, schlapana błockiem, rozmiękła po wczorajszym deszczu, nie przedstawia się ciekawie. Igrający w słońcu wodospad nic a nic sobie z tego nie robi, spada rozgadaną kaskadą do rzeki Lai, dopływu Sepiku. Wystarcza jeden promień słońca, by upiększyć krajobraz o zgniłozielonej barwie butelkowego szkła, nakryty szarym niebem. Poobun prowadzi mnie w swoje rodzinne strony, do Sari. Teren jakby wymarły. Od czasu do czasu tylko nikły dym sygnalizuje obecność żywych istot. Okolica wyglądająca na zu- 218 pełnie wyludnioną, w rzeczywistości jest dość gęsto zamiesz- Masta, strzeż się kobiet! kała. Trzeba tylko umieć wypatrzeć chaty wtopione w ciemny grunt. Enga żyją w rozproszeniu, stanowiąc dokładne przeciwieństwo miejskiego stylu życia i bytujących w slumsach krajowców. Papuaskie ścieżki to właściwie wąskie, kręte pasemka brunatnej gliny. Wiele podejść i raptownych zjazdów. Na przemian błoto, trawa, znowu błoto. Brodzę w ciemnej mazi, raz po kostki, kiedy indziej po cholewy tropikalnych butów. Czepiam się sitowia, aby z trudnością wyciągnąć nogę ze szlamu, przy nieprzyjemnym odgłosie chlupania. Dokoła rowy przecinające pola. Z.początku myślę, że są to rowy nawadniające, ale przekonuję się, iż wykopano je, aby zapobiec erozji gruntów. Posuwamy się wzdłuż tych głębokich rowów i boję się, iż w każdej chwili znajdę się po pas w wodzie. Skąd wzięło się tu tyle wykopów? Klnę, na czym świat stoi. Namokłe, oblepione ziemią buty stają się ciężkie. Nie wiem już, po raz który zazdroszczę krajowcom ich gibkich nóg, zręcznie pokonujących przeszkody. Perspektywa kąpieli w głębokim rowie odbiera mi chęć dalszej wędrówki i gotów jestem zawracać. Poobun przestaje się śmiać i pociesza, że już niedaleko do celu. Ale ja mu nie wierzę. Na widok pierwszej Chaty zatrzymuję się. Mam dość łazęgowania po błocie, chcę odsapnąć. Jestem umorusany jak nowogwinejska świnia, ?- ?? „dom kobiet" — wyjaśnia bez entuzjazmu Poobun. — No, to co z tego? — pytam zaczepnie