Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Dodatkowo zatruwał je dym pieców krematoryjnych — swąd palonych ciał. Przez cały niemal rok miałyśmy nogi przemoczone, brnąc w błocie i z trudem wyciągając zeń nasze obozowe trepy. Bałam się, że dostanę gruźlicy, bo miałam nieustanny kaszel, którego pozbyłam się dopiero wtedy, gdy zmieniłam powietrze przybywszy do Ravens-bruck, dokąd ewakuowano mnie 18 stycznia 1945 r. Blok 26 lagru A, gdzie odbywałyśmy kwarantannę, był wprawdzie murowanym budynkiem, ale dach miał mocno zniszczony, toteż na górne koje padał w zimie śnieg, a w lecie deszcz. Najlepsze, bo najsuchsze, były koje środkowe, dolne zaś nie miały wcale desek, tylko klepisko, gdzie często zbierały się kałuże wody. Komu przypadła taka koja, ten nie musiał długo czekać na chorobę lub śmierć. A jeden koc na dwie lub nawet trzy kobiety nie potrafił ogrzać zziębniętych ciał. Nic więc dziwnego, że gdy syreny lagrowe grały ranną pobudkę, niejedna z tych kobiet nie podniosła się już więcej. Zesztywniałe zwłoki wyciągano za nogi na dwór i po każdej prawie nocy sterty trupów leżały przed blokami. W okresie wielkiego nasilenia transportów do Brzezinki czekały one nieraz kilka dni na uprzątnięcie, co należało do obowiązków tzw. Sonderkommando. Skutek był taki, że w obozie rozmnożyły się szczury, urządzając sobie nocą harce, skacząc po żywych ludziach i trupach, strasząc zmordowane dzienną pracą więźniarki. Jak dużo było 147 tych obrzydliwych stworzeń w obozie, może posłużyć fakt, iż każdego ranka na drutach wysokiego napięcia znajdowano pełno zabitych prądem szczurów. Dopiero gdy zaczęły zagrażać również esesmanom, Niemcy wypowiedzieli im wojnę. Przywożono całe połacie zatrutego końskiego mięsa, które więźniarki pracujące •w blokach wpychały do dziur i lochów, wykopanych przez szczury pod budynkami. Powoli ilość tych gryzoni zmniejszała się. Inną plagą było robactwo — pluskwy, wszy i pchły. Pluskwy gnieździły się w deskach koi, pchły — w trocinach, które — nigdy nie zmieniane — ścierały się na pył. Nasza odzież była zawszona, a odwszawianie całego obozu, urządzane tylko dwa razy do roku, niewiele pomagało. Odbywało się przy tym w najcięższych warunkach klimatycznych — wczesną wiosną i późną jesienią — toteż dla wielu więźniarek kończyło się chorobą, a nawet śmiercią. Rozebrane do naga stałyśmy przed blokiem, czekając, by oddano nam nasze koszule i pasiaki, a włożywszy je, znajdowałyśmy w nich nadal wszy. , Najbardziej jednak dokuczał nam brak wody. Bloki były nie skanalizowane, nie było umywalni i ustępów ani jakichś studzienek na zewnątrz budynków. A gdy budowane dwa lata umywalnie wreszcie wykończono, nie doprowadzono do nich wody do końca naszego pobytu w Brzezince, tzn. do ewakuacji obozu w dniu 18 stycznia 1945 r. Przez długi czas kobiety załatwiały swe potrzeby fizjologiczne nad głębokimi dołami, które musiały same wykopać. Zdarzały się wypadki, że chore na tyfus brzuszny i nie mogące utrzymać się w pozycji przysiadu wpadały do dołów, przy czym niejedna znalazła tam męczeńską śmierć. Po pewnym czasie oddano do użytku ubikacje, ale w umywalniach nigdy nie było wody. Kiedy nasze komando wracało po pracy w polu, miałyśmy ręce oblepione ziemią i gliną, ale nie było wody, aby je obmyć, nie mówiąc już o jakimś staranniejszym wymyciu całego ciała. Nie było też wody pitnej, a przecież w skwarze dni letnich pragnienie dokuczało nam podczas prac polnych. Choć ziółka były naszym jedynym napojem, wydawanym zresztą w ograniczonych ilościach, zostawiałyśmy ich trochę na wieczór, by obmyć chociaż ręce. Doszło do tego, że używałyśmy w tym celu własnego moczu. 148 Służył on nam też jako lekarstwo na jeszcze jedną plagę obozową — świerzb, grasujący w całym obozie i nigdy nie leczony. Podczas ostatniego odwszawiania w Brzezince jesienią 1944 r. stałyśmy przed blokiem nago cały dzień,( a ciała nasze, pełne jątrzących ran, wyglądały jak pokryte trądem. Nie raz już opisywano, jak wyglądały apele, stanowiące codzienną, straszliwą zmorę więźniarek i więźniów obozów koncentracyjnych. Tu pragnę dorzucić szczegół dla mnie chyba najboleśniejszy. Otóż wracając wieczorem z pracy, kobiety były tak wyczerpane,, że padały po drodze ze zmęczenia. A tu trzeba było nie tylko wrócić, nie tylko przemaszerować przez bramę w takt marsza granego przez orkiestrę złożoną z więźniarek, ale jeszcze przywlec ze sobą zwłoki zabitych przy pracy czy zmarłych z wycieńczenia. Należało ułożyć je przy bloku, w którym były zameldowane, by liczba kobiet wychodzących rano z obozu zgadzała się z liczbą tych, które wróciły wieczorem. A kary! Chłosta za byle uchybienie, bunkier, skakanie „żabki" lub klęczenie przez wyznaczony czas przy bramie, wymyślne kary dla całego komanda, nie wyłączając głodówki. Po kwarantannie w bloku 26 cały transport kobiet z Zagłębia Dąbrowskiego skierowano do pracy polnej na Budy, będące pod-obozem Brzezinki. Pracowały tam komanda karne, a za takie komando uznano też naszą grupę