Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Każde z dzieci wykonywało kroki olbrzyma, kroki niemowlęcia, nożycokroki i kilka innych absurdalnych ruchów wymyślonych przez Ruth May. Niechętnie pozwoliła nam przyłączyć się do zabawy i niechętnie to uczyniłyśmy. Przez kilka popołudni pod gromadzącymi się chmurami wszystkie cztery — łącznie z Ra- chel, która zazwyczaj była ponad takie rzeczy — bawiłyśmy się w „Mamo, mogę?" Wyobrażałam sobie, że jestem misjonarką, która opiekuje się dziećmi, czułam się bowiem zażenowana, że uczestniczę w tej infantylnej zabawie z dziećmi sięgającymi mi do pasa. Byłyśmy jednak tak zmęczone sobą nawzajem, że towa- rzystwo tych dzieci było dla nas nieodpartą atrakcją. Wkrótce jednak straciłyśmy zainteresowanie, ponieważ wy- nik był zawsze z góry do przewidzenia: kongijskie dzieci zawsze prześcigały nas w marszu do zwycięstwa. Chcąc wycisnąć jak największy przebyty dystans z nożycokroków czy czego tam, moje siostry i ja czasami zapominałyśmy zapytać (a Ada wymam- rotać) „Mamo, mogę?", podczas gdy innym dzieciom nie zdarzało się to absolutnie nigdy. Dla nich krzyknięcie: „Ma-mo-mo-gem?" było jednym z kroków w wyuczonym na pamięć łańcuchu czyn- ności, a nie grzecznościową formułą, której można było użyć albo pominąć tak samo jak „tak, proszę pani" czy „dziękuję". Kongij- skie dzieci nie miały pojęcia, że w tej zabawie chodzi o nauczenie się zasad dobrego wychowania, tak samo jak Matuzalem nie wiedział, co czyni, kiedy skazywał nas na wieczne potępienie. Nieprzyjemnie nas to zaskoczyło, że wygrywają zawsze ci, którzy znają reguły, lecz nie rozumieją, jaka płynie z nich nauka. Jednak „Mamo, mogę?" przełamało lody. Kiedy dzieci zorien- towały się, jaka Ruth May jest apodyktyczna i stopniowo się wykruszyły, został jeden chłopiec. Miał na imię Pascal albo coś zbliżonego i zafrapował nas swym wybujałym językiem migo- wym. Pascal był moim nkundi: moim pierwszym prawdziwym przyjacielem w Kongu. Chociaż niższy o jedną trzecią, był dużo silniejszy i szczęśliwie dla nas obojga posiadał parę szortów w kolorze khaki. Przez dwie wystrzępione dziury na siedzeniu widać mu było spory kawał zadka, ale to mi nie przeszkadzało. Rzadko znajdowałam się bezpośrednio za nim, chyba że wcho- dziliśmy na drzewa. Nawet wtedy znacznie mniej mnie to krępo- wało niż zupełna nagość. Myślę, że nie umiałabym się zaprzy- jaźnić z zupełnie nagim chłopcem. — Beto nki tutasala? — pytał mnie w ramach pozdrowienia. — Co robimy? — To było dobre pytanie. Nasze wspólne spędza- nie czasu polegało głównie na tym, że Pascal podawał mi nazwy wszystkiego, co widzieliśmy, i pewnych rzeczy, o których spraw- dzeniu nie pomyślałam. Na przykład bdngala, jadowite drzewo, które nas stale prześladowało. Nareszcie nauczyłam się zauważać i unikać jego gładkich, błyszczących liści. Powiedział mi też o ngondi, rodzajach pogody: mawalala to deszcz w oddali, który nigdy nie przychodzi. Kiedy grzmi i przygina trawę do ziemi, to się nazywa nuni ndolo, a łagodniejszy deszcz to nkazi ndolo. Nazywał je „deszcz chłopaka" i „deszcz dziewczyny", pokazując na swoje i moje narządy intymne z taką miną, jakby w ogóle nie przychodziło mu do głowy, że może w tym być coś zdrożnego. Były też inne słowa z chłopakiem i dziewczyną, na przykład prawo i lewo: ręka męska i ręka kobieca. Te dyskusje rozpoczęły się po kilku tygodniach naszej przyjaźni, kiedy Pascal się dowie- dział, że nie jestem chłopcem, lecz istotą, o której wcześniej nie słyszał: dziewczyną w spodniach. Wiadomość ta niepomiernie go zaskoczyła (nie chcę się rozwodzić nad tym, jak do tego doszło — w każdym razie wiązało się to z sikaniem w krzakach). Jednak szybko mi wybaczył, z czego się ucieszyłam, bo przyjaciele w tym samym wieku i tej samej płci byli nieosiągalni — wszyst- kie dziewczęta w Kilandze były zbyt zajęte dźwiganiem drewna na opał, wody albo dzieci. Nie przyszło mi do głowy, żeby się zastanawiać, dlaczego Pascal ma czas na zabawy i wałęsanie się ze mną, a jego siostry nie. Można było odnieść wrażenie, że kiedy mali chłopcy biegają i udają, że strzelają do siebie i padają martwi na drodze, małe dziewczynki zarządzają krajem. Pascal był doskonałym kolegą. Kiedy kucaliśmy twarzą w twarz, zaglądałam mu w jego szeroko osadzone oczy i próbowałam go nauczyć angielskich słów — drzewo palmowe, dom, biegać, cho- dzić, jaszczurka, wąż. Pascal owszem, umiał powtórzyć po mnie te słowa, ale nie chciało mu się ich zapamiętywać