Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
W charakterze samotnej sieroty występowało tylko jedno półkilowe pudełko, ekspediowane właśnie przez pana Sokołowskiego. Wszystkie inne paczki z czekoladkami miały bardziej urozmaiconą zawartość. Porucznik Wilczewski zanotował sobie adresy wszystkich nadawców z poprzedniego wieczoru, w tym adres Zosi i pana Sokołowskiego, po czym wpadł w zapał twórczy, zajrzał do książki telefonicznej i osobiście do nich zadzwonił. Przypadkowo obydwoje wcześniej wrócili z pracy, zastał ich zatem w domach. Nieco zaskoczeni i zaniepokojeni, zgodzili się przybyć natychmiast na Pocztę Główną. W oczekiwaniu na dwie najważniejsze osoby porucznik, ciągle w twórczym natchnieniu, wydał kilka zarządzeń. Kategorycznie zażądał wstecznej kontroli wszystkich dostępnych deklaracji celnych, domagając się wyłowienia z nich następujących elementów: po pierwsze pana Hieronima Kołodzieja, występującego w charakterze nadawcy, po drugie pana Olafa Bjarnsena, występującego w charakterze adresata, i po trzecie wszelkich poduszek, kołder, piernatów i innych podobnych przedmiotów występujących w charakterze przesyłek. Niebotycznie zdegustowany personel poczty zasiadł do pracy, a porucznik zajął się przybyłymi na wezwanie osobami. - Diabli nadali te cholerne śledzie - powiedział pan Sokołowski w smętnym rozgoryczeniu. - Mało, że się tego nadźwigałem, to jeszcze teraz jestem, zdaje się, podejrzany. Na różne podchwytliwe pytania porucznika pan Sokołowski odpowiadał chętnie i bez oporów, opisując kołderkę wiernie, szczegółowo i zgodnie z rzeczywistością. W porucznika zaczęła wstępować nadzieja. - To teraz niech pan powie, jak wyglądał ten facet. Niech pan się zastanowi i przypomni sobie możliwie wszystko. - Szczupły - odparł stanowczo i bez namysłu pan Sokołowski. - To pamiętam doskonale, bo od razu mnie zaciekawiło, że tak dużą paczkę tak swobodnie podnosi, a na atletę nie wygląda. Dopiero potem zobaczyłem, co jest w tej paczce. - W jakim wieku? - Młody. - Co to znaczy młody? Ile mógł mieć lat? - Czy ja wiem? Jakieś dwadzieścia sześć, siedem... - Kolor włosów? Uczesanie? Ubranie? - Bardzo mi przykro, ale wszystko w normie. Nie miał nic rzucającego się w oczy. Z gołą głową, włosy chyba ciemne, nie długie, nie krótkie, takie średnie. Garniturek przeciętny. Przyzwoicie ubrany, to znaczy, rozumie pan, nic specjalnie starego czy zniszczonego. Butów nie pamiętam. Twarzy też nie, stał przede mną i przeważnie oglądałem go z tyłu. Wyraźnie było widać, że pan Sokołowski bardzo się stara i więcej się z niego nie da wydobyć. Nadzieja porucznika nieco przygasła. - Poznałby go pan? - spytał niespokojnie. - Z tyłu zapewne tak. Gdyby jeszcze miał w ręku paczkę z kołderką... Zosia, na skutek nieobecności na poczcie w dniu wczorajszym, jako świadek była właściwie do niczego, została zatem raczej wykorzystana jako nadawca przesyłki, która spowodowała cały ten okropny galimatias. Jej reakcja na wieść o katastrofie rolmopsów natrętnie nasunęła wszystkim myśl o końcu świata. Z niezwykłym, w takim stanie, obiektywizmem nie obarczała całą winą pana Sokołowskiego, wyraziła tylko dobitnie swoją opinię o mężczyznach w ogóle jako takich. Pan Sokołowski wysłuchał kalumnii życzliwie i ze zrozumieniem, znał bowiem także Alicję i sam uznawał słuszność uszczęśliwienia jej smakołykiem. Porucznik na wszelki wypadek zbadał dokładnie przyczyny, dla których śledzie wysyłał pan Sokołowski, a nie Zosia, i co sprawiło, że wysyłał je akurat tego wieczoru. Zosia, ochłonąwszy po szoku, udzieliła odpowiedzi jasnych, rozsądnych, logicznych i wyczerpujących, po czym wprost z poczty zadzwoniła do mnie. - Słuchaj, szlag trafił wszystko! - powiedziała z furią. - Chyba zgłupiałam, żeby mieć takie pomysły i w ogóle co za kretyństwo urządzać jubileusze! A ty jesteś dobra, trzeba mnie było powstrzymać! - Co się stało? - spytałam, mocno zaskoczona. - Diabli wzięli rolmopsy! Ta parszywa puszka się otworzyła i wszystko się wylało! Tyle roboty na nic, cholera ciężka...! Przerwałam jej, żądając stanowczo ścisłej i dokładnej relacji, bo nie mając pojęcia o szczegółach i miejscu wydarzenia, od razu wyobraziłam sobie ową puszkę otwierającą się na ulicy i rolmopsy wypadające do rynsztoka. Wizja była potworna. Usłyszawszy o przebiegu katastrofy, odetchnęłam z wielką ulgą. - Głupia jesteś! - oświadczyłam stanowczo. - Ocet się wylał, a rolmopsom nic nie będzie. W ogóle nie ma żadnego zmartwienia, dolejemy nowego octu i po krzyku. Tylko tę puszkę trzeba będzie teraz zamknąć porządniej. - Myślisz, że to się da uratować? - ożywiła się Zosia. - No pewnie, żaden problem. Byle natychmiast. - To co, zabrać ją ze sobą, dolać octu..