Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Teraz przypomniał sobie obrzydliwy but przystrojony soplami zakrzepłej krwi i myśl genialna, jak błyskawica przemknęła przez mózg Jerzego, ale na dokończenie rozważań zabrakło czasu. Jerzy zasnął. Śniło mu się, że siostra Maria położyła się obok niego na łóżku i obejmuje go gołymi ramionami za szyje. Przebudził się. Na łóżku oprócz niego nikt nie leżał. „No cóż dobry omen”, pomyślał Jerzy. Jeśli mnie przychodzą takie myśli, chociażby przez sen, to widocznie pomału zaczynam zdrowieć. Właśnie przyszedł go odwiedzić jego zastępca podporucznik Król. - Jak pan rotmistrz się czuje? - Jako tako. Mam do pana prośbę. Czy mógłby mi pan przysłać tutaj wachmistrza Sorokę. - Tak jest panie rotmistrzu, już się robi. Po chwili zameldował się wachmistrz. - Posłuchaj, co masz zrobić. Pójdziesz do magazynu z umundurowaniem i przyniesiesz mi parę największych butów. - Ale pan rotmistrz ma małą stopę. - Słuchaj baranie, co do ciebie mówię. Masz mi przynieść największe buty, jakie się znajdują w magazynie pułkowym. - Rozkaz! Późnym wieczorem Jerzy otrzymał parę butów owiniętą w prześcieradło. Soroka schował je do szafki. Ledwo się zmieściły. Na drugi dzień siostra Maria przyniosła kule. Na dworze pod drzewem leżał wachmistrz Soroka i bez przerwy obserwował drzwi od chaty. Wreszcie o dziewiątej drzwi się otworzyły i wyszła siostra Maria. W ręce niosła walizeczkę z jakimiś medykamentami. Wachmistrz dziarsko zameldował się i zapytał czy mógłby pomóc nieść tę walizeczkę. - Nie trzeba, dam sobie sama radę. - A co tam jest w środku? - Narzędzia chirurgiczne. - A więc, siostra idzie tam, no tam, gdzie się robi operacje? - Tak. A co to pana obchodzi? - Nic, tak pytam. Pożegnali się i Soroka wrócił do Jerzego. - Melduję posłusznie, że przedpole czyste. Siostra Maria szybko nie wróci, bo poszła na operację. - Nie na operację, tylko asystować przy operacji. Jej chwała Bogu nic nie dolega. Już ubranie spodni połączone było z pewnymi kłopotami, ale wzuwanie buta na prawą nogę stanowiło dantejskie męki. Jerzemu łzy ciekły ciurkiem po twarzy. Bał się krzyczeć, żeby kogoś nie sprowadzić. W końcu but był na nodze, na drugą ubrał swój własny. Wziął kule pod pachy i z pomocą Soroki powędrował do szwadronu. Po zakończeniu ostatniego zabiegu chirurgicznego siostra Maria wróciła na punkt sanitarny. Zobaczyła puste łóżko i od razu się wszystkiego domyśliła. Usiadła na łóżku, przytuliła się do poduszki Jerzego i zrobiło jej się bardzo smutno. Jedyny pacjent, który zachowywał się po ludzku, nie pchał jej ręki pod spódnicę, nie traktował instrumentalnie, a po za tym taki miły i przystojny i już uciekł. Przy obiedzie naskarżyła panu doktorowi Mieczysławowi Tarłowskiemu i w pięć minut później Mietek wpadł jak bomba na kwaterę Jerzego. - Wiesz Jerzy, głupi to ty zawsze byłeś, ale czy ty się zastanawiasz, co ty robisz? - Przecież nic złego nie robię. - Jak to nic złego? But brudny, noga ci się spoci, pot popłynie do rany i zakażenie krwi murowane. Ściągaj but. - Mietek, to naprawdę niemożliwe. Zanim go założyłem to się popłakałem jak małe dziecko. - Ściągaj natychmiast, muszę zobaczyć, co tam się dzieje. - Mietek, a jakby go tak zdezynfekować? - Bez zdejmowania buta? W jaki sposób? Jerzy podszedł do szafki. - Cholera, nie mogę się schylić. Sięgnij pod szafę. Pod szafą znajdowała się butelka koniaku. Postanowili wstępnie zdezynfekować ranę od środka. Po kilku dezynfekcjach pogodzili się. Jerzy będzie codziennie przychodził na opatrunek i wolno mu będzie łazić po miejscu zakwaterowania o kulach. Noc przespał w spodniach i butach. Rankiem następnego dnia Soroka dostał rozkaz przyprowadzenia przed chałupę Zulejki i dwóch najbardziej rosłych ułanów. Gdy ułani zameldowali się, Jerzy zapytał: - Czy wysadzaliście kiedyś małe dziecko? Ułani nie zrozumieli o co chodzi. - Pytam was, czy pomagaliście malutkiemu dziecku wysrać się? - Melduję posłusznie, że nie mam małego dziecka. Drugi przytaknął, on też tego nigdy nie robił. - No cóż, szkoda, że nie macie praktyki. Ale jakoś sobie poradzimy. Jerzy wyszedł o kulach przed dom, Zulejka zaczęła ocierać się ciepłymi nozdrzami o pierś swego pana, który od razu zauważył, że Soroka odpiął strzemiona. Ułani jakoś wsadzili Jerzego na konia. Jazda stępa po całym terenie zakwaterowania wychodziła bardzo dobrze. Już po trzech dniach Jerzy stawił się na odprawę oficerów pułku w sztabie. Przyjechał konno w towarzystwie dwóch swoich wielkoludów. Oni zdjęli go z siodła, a następnie zanieśli do pokoju, gdzie odbywała się narada, ponieważ kul nie zabrali. Po czterech tygodniach Soroka założył strzemiona i Jerzy przed frontem całego szwadronu demonstrował kłus z próbami anglezowania. Wyglądało to tak, że co kilkanaście kroków konia ból zwyciężał, pan rotmistrz uderzał tyłkiem o siodło, głowa podskakiwała mu jak na sprężynce, a ułani bili brawo. Jednak Jerzy uznał próbę za w pełni udaną i odebrał porucznikowi Królowi szwadron. W niecały miesiąc później Jerzego spotkało wielkie nieszczęście. Nasze wojska zostały zatrzymane dobrze zorganizowaną obroną, na dodatek usytuowaną na łagodnie wznoszącym się terenie. Na o wiele niższym przeciwstoku zaległy wojska polskie. O czwartej po południu po obiedzie wszyscy oficerowie pułku zostali wezwani na odprawę. Rozpoczął ją dowódca pułku i po krótkim omówieniu drobnych, codziennych formalności, powiedział: - Ja już skończyłem i wychodzę, resztę załatwi szef sztabu.- ozmaczało to że jest jakieś zasrane zadanie