Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Ukrywał się on właśnie w zagrodzie Ralfa Ushera, stałego mieszkańca Fort Benton i właściciela kawałka leżącej odłogiem ziemi. Usher nie zajmował się bowiem rolnictwem, lecz żył — jak wieść głosiła — po prostu z handlu kradzionymi końmi, a pewnie i kradzionym bydłem. Do tamtych czasów jednak nie potrafiono mu niczego udowodnić. Dopiero przy mnie powinęła mu się noga. Za pomoc udzieloną przestępcy został zatrzymany przez szeryfa. Jakie były dalsze losy Ushera — nie wiedziałem. Nie wiedział również i Karol.9 Kara nie musiała być wielka, jeśli Usher znowu był na wolności i współdziałał z bandą Powisa. Pewnie handel końmi stał się zbyt niebezpieczny albo może nieopłacalny. — Ano, to rzeczywiście dobry ptaszek — stwierdził pocztmistrz. — Allan, zostaniesz przy nim, a my chodźmy na śniadanie. Po takiej nocy należy się nam coś ekstrasmacznego. „Ekstrasmaczne” okazało się duszoną baraniną na zimno. Gorąca kawa wygnała ociężałość z naszych głów. Dokładne przesłuchanie Ushera mieliśmy jednak odłożyć na później. Teraz należało zająć się przewiezieniem cennych paczek pocztowych na stację. Sandusky postanowił, iż żona i starszy syn pozostaną w dobrze zabarykadowanym domu, na straży jeńca. Nikt bowiem z nas nie wierzył, by Usher działał w pojedynkę, i należało się liczyć z próbą odbicia uwięzionego. Tak więc tylko we trzech wyruszyliśmy w niezbyt długą — na szczęście — drogę. Przed tym wyciągnęliśmy z wozowni czterokołowy pojazd zakryty płócienną budą rozpiętą na półokrągłych pałąkach. Typowy wehikuł osadniczych karawan ciągnących na Zachód. Z kolei zaprzęgnięto do pojazdu konie. Na koniec pocztmistrz otworzył drzwi pomieszczenia biurowego. Przy okazji obejrzeliśmy okienne kraty — znalazłem pilnik porzucony przez Ushera — tylko jeden pręt był nadpiłowany. Paczki ze złotem przenieśliśmy do wozu, ułożyli na spodzie i przykryli workami zawierającymi listy. Sandusky siadł na koźle, ja z Karolem — wewnątrz, pod budą, mocno ściskając broń w garściach. Allan otworzył bramę. Pocztmistrz strzelił biczem, konie szarpnęły i wypadliśmy galopem na drogę, zupełnie pustą o tej wczesnej porze. Wóz kołysał się na nierównościach, koła dudniły, kopyta grzmiały. Nie jechaliśmy jednak dłużej niż dziesięć minut. Na zaimprowizowany peron stacji Bell wtoczyliśmy się już wolniutko i ostrożnie. Wyskoczyłem spod, budy. Ujrzałem rąbek słońca dźwigającego się na wschodzie, na krańcach dalekiej, lekko sfalowanej równiny. Żelazne szyny lśniły jeszcze kropelkami rosy, drewniane podkłady były czarne i śliskie od wilgoci. Chłodny wiatr niósł postrzępione pasma mokrej mgły opadającej ku ziemi. Z tej chłodnej i wilgotnej dali, z krańców, w których znikały równiutkie linie szyn, dobiegł mnie metaliczny, rytmiczny stukot, kolejowa melodia wygrywana dziesiątkiem kół na żelaznych sztabach. Melodia dalekiego szlaku, który tu, w Montanie, był tak samo romantyczny jak szlak konnych karawan osadniczych. Ileż to razy na Dzikim Zachodzie obsługa pociągu, wspomagana przez pasażerów, walczyła z bandami rabusiów atakujących wagony pocztowe? Ileż razy naprawiano zerwane podstępnie tory? Ile razy pociąg przystawał, aby uzupełnić zapas paliwa? Bowiem na Dzikim Zachodzie używano najłatwiejszego do zdobycia opału — drewna. Ale tender parowozu nigdy nie mógł pomieścić wystarczającej jego ilości, więc specjalne ekipy robotników trzebiły lasy wzdłuż torów i ustawiały sagi. Przy nich zatrzymywał się parowóz. Maszynista, palacz, konduktorzy, ba, nawet pasażerowie — wszyscy ochoczo pomagali w załadunku, byle tylko nie przedłużać postoju. Stukot stawał się coraz wyraźniejszy. Czarny punkt na krańcach szyn ogromniał, aż ukazała się lokomotywa z wysokim kominem, ciągnąca za sobą smugę siwego dymu. Grzmiąc i skrzypiąc hamulcami pociąg wtoczył się na stację i znieruchomiał. Wagon pocztowy znajdował się na przodzie. Zaledwie kilka kroków dzieliło go od nas. Człowiek w kolejarskim mundurze wyskoczył na piach peronu. — Halo, James! — Halo, Jeff! — Co dzisiaj jest? -— Nieco śmiecia i — tu Sandusky zniżył głos — dwadzieścia paczek ze złotym piaskiem po pół funta każda. Człowiek nazwany imieniem Jeff gwizdnął: — O, raju, James! Taka kupa złota? Czyje to? — Pięciu szczęściarzy. Przywieźli wczoraj. — Skąd? — Zapytaj ich sam. Ja nawet nie próbowałem. — Szkoda. No, to do roboty! Teraz z pocztowego wagonu wysiadł jeszcze jeden człowiek