Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
„Przecież zadawał pan to pytanie już dwukrotnie. Nie słyszał pan mojej pierwszej odpowiedzi? Jest pan głuchy czy głupi?”. Adwokat Blitshartsów, choć udawał dezaprobatę, chyba się cieszył, że obdzierają kolegę ze skóry. Dopóki nie nadeszła jego kolej. „Co to za debilne pytanie? Gdybym miała kadeta tak tępego jak pan, rozkazałabym mu, żeby uciekł do Naksydów i u nich prowadził swój sabotaż”.. Dzięki temu okrucieństwu na chwilę poprawiła sobie nastrój, potem jednak czuła pustkę. Wróciła do mieszkania, wypiła zimną herbatę i zjadła trochę jedzenia, które kupiła wcześniej z myślą o Martinezie. Siedziała sama w mieszkaniu i znów zalewał ją ból. Powinna była mu zaufać. Mogła przecież powiedzieć: „Nie jestem prawdziwą lady Sulą. Prawdziwa Sula zmarła, a ja zajęłam jej miejsce. Jeśli ktoś sprawdzi zapisy w Banku Genów, odkryje to”. W takim stopniu Martinezowi mogła zaufać. Nie musiałaby opowiadać, jak zmarła Caro Sula. Ale nie zdobyła się na wyznanie Martinezowi choćby ułamka prawdy, a teraz było za późno. Jeśli nawet kiedyś miał do niej zaufanie, teraz z pewnością zostało ono zniszczone. * * * Ślub Vipsanii był dosyć okazały, jak na tak krótki okres zapowiedzi i przerzedzone towarzystwo w Górnym Mieście. Odbywał się w pałacu lorda Eizo Yoshitoshiego, ojca pana młodego. Roland spóźnił się kilka minut, zasługując na chmurne spojrzenie lorda Yoshitoshiego, który stał wśród swych nowych powinowatych z takim wyrazem twarzy, jakby coś mu brzydko pachniało pod nosem. Roland się usprawiedliwił. Państwa młodych razem z wybranymi reprezentantami rodzin odwieziono do Urzędu Stanu Cywilnego, gdzie krótką oficjalną ceremonię poprowadził – ubrany w fiolet i białą szarfę Sędziego Sądu Najwyższego – jeden z kuzynów Yoshitoshiego. Kiedy wrócili, zabawa trwała w najlepsze. Orkiestra Cree grała na swój dowcipny sposób stare standardy, a kelnerzy – Lai-owni w nieskazitelnie białych satynowych marynarkach – krążyli po sali z drinkami i kanapkami. Martinez chwalił sobie podróż do Urzędu, ponieważ ceremonia wymagała od niego jedynie milczenia i patrzenia. Przyjęcie irytowało go, musiał bowiem wszystkim okazywać grzeczność. Oczekiwał, że Sula przybędzie do pałacu, by rzucić się do jego stóp, błagać o przebaczenie, z szatą rozdartą w pokucie i nogami okrwawionymi w drodze, którą przejdzie na kolanach. Nic z tego. Próbował unikać kontaktu z ludźmi, udając zainteresowanie architekturą pałacu, ale niestety, budynek wzniesiono podczas rozkwitu stylu Devis. Styl cechowały długie, czyste, pozbawione szczególnych cech linie. Pałac umeblowano i przystrojono w tym samym duchu. W czystych liniach niewiele było do podziwiania, prócz ich czystości i braku odrębnych cech. Ściany były przeważnie gołe, tylko gdzieniegdzie wisiały obrazy – na ogół białe płótna z kłębkiem kolorowego wiru, umieszczonego nieco z boku od geometrycznego środka obrazu. Jedno dzieło, wyjątkowo śmiałe, miało kolor zieleni awokada, ale kolorowy wir wyglądał podobnie do wirów na pozostałych malowidłach. – Szczyt powściągliwej elegancji, prawda? – głos w uchu Martineza należał do Rolanda. – Okręty opuszczają stocznie z bardziej interesującym wystrojem – odparł Martinez. Odwrócił się ku tętniącemu życiem przyjęciu – coraz więcej ludzi uciekało z Górnego Miasta do bezpiecznych innych układów, jednak wesele dziedzica Yoshitoshich zdołało przyciągnąć pięciuset najbardziej elitarnych parów imperium. – Oto oni – rzekł Martinez. – Wszystkie wielkie nazwiska przybyły na ślub Vipsanii. Twój triumf. – Triumf będę czuł, kiedy zobaczę tych wszystkich ludzi u nas – powiedział Roland i popił białego wina. – Przepraszam, że swym spóźnieniem zgorszyłem Yoshitoshich – zwrócił się do Martineza. – Jestem przekonany, że spóźniłeś się z ważnego powodu. – Rzeczywiście. – Spojrzał z ukosa na brata zmrużonymi, kocimi oczyma, jakby nie chciał patrzeć mu w twarz. – Mam nadzieję, że docenisz moje wysiłki. – Docenię, jeśli załatwiłeś mi robotę. – Martinez nie miał nastroju do gierek Rolanda. Roland uśmiechnął się nieznacznie. – W pewnym sensie załatwiłem – powiedział. – Zaaranżowałem twoje małżeństwo. Martinez odpowiedział zimnym, morderczym spojrzeniem. Roland spojrzał na zatłoczoną salę i podniósł kieliszek, by pozdrowić jakiegoś Lai-owna w konwokackiej czerwieni. – Wszedłeś do gry, Gareth, a ja powiedziałem, że podejmę twoją sprawę. – Spodziewam się – oznajmił Martinez – że jesteś przygotowany, by płaszczyć się w usprawiedliwieniach przed rodziną tej biednej kobiety albo nawet by samemu ją poślubić. Roland uniósł brwi w wyrazie fałszywej niewinności. – Nie chcesz wiedzieć, jak się nazywa? – Miałem nadzieje, że się tego nie dowiem. – Terza Chen. – I korzystając z osłupienia Martineza, ciągnął dalej. – Nie masz pojęcia, jak musiałem naciskać jej ojca. Pragnął przygarnąć miliony naszych prowincjonalnych zenitów, ale prowincjonalny zięć, to sprawa zupełnie inna. – Oczy zabłysły mu samozadowoleniem. – Jednak przekonałem go, że nasze przymierze potrwa naprawdę długo. Martinez odzyskał mowę. – Terza Chen? To szaleństwo. Na twarz Rolanda powrócił wyraz udawanej niewinności. – Naprawdę? Czemu? – Przede wszystkim ona jest w żałobie. – Lord Richard Li nie żyje. Lord Richard Li? – myślał Martinez. Jedna z wybitnych wschodzących gwiazd Floty? To właśnie po nim nosiła żałobę. – Zmarł bardzo niedawno – zauważył Martinez. – Nie mogła się jeszcze z tego otrząsnąć. Roland ujął Martineza za łokieć i nachylił się do jego ucha