Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Z nagłym obrzydzeniem, od którego zebrało mu się na wymioty, Jobec pojął, czym jest to, co tak zawzięcie pałaszował głodny krab. Rozjaśniło mu się nieco w głowie, kiedy zwrócił na piasek zalegającą w żołądku słoną wodę. Stanął na nogach, trochę niepewnie, obserwując z rozbawieniem, jak spod stóp umyka jeszcze trzech takich krabich drapieżców. — Hej, chłopcy, pora na śniadanie, co? — powiedział ze śmiechem, a jego głos zahuczał jak grzmot wśród pogodnej ciszy plaży. — A może to obiad? Tak czy inaczej nie będziecie żuć starego Jobeca Starditha, zapamiętajcie sobie. Obiad! Zaburczało mu w żołądku na samą myśl o tym. Jak dawno temu zjadł ostatni posiłek? Lecz o wiele bardziej dokuczało mu pragnienie; już teraz miał uczucie, jakby jego gardło zaciskało się coraz mocniej i mocniej. Otrzepał się z piasku w miarę starannie i osłonił ręką oczy, przebiegając wzrokiem rozległy błękitny horyzont w poszukiwaniu jakichkolwiek śladów statku, na którym płynął, lub towarzyszących mu okrętów. Lecz niestety, nie dostrzegł niczego. Czyżby wszyscy zginęli w sztormie? Ach, co to był za sztorm; sztormy takie jak ten są godne wielu wspaniałych pieśni. Wracali z łupieżczej wyprawy na pomocne krańce Alizonu. Pięć wojennych okrętów, zanurzonych głęboko, z ładowniami wypełnionymi zagrabionym łupem. Jobec był kapitanem „Czerwonego Brzasku” i dowodził nieokrzesaną i niesforną załogą złożoną z Sulkarczyków i paru Sokolników, którzy zaciągnęli się jako marynarze. Była to oddana i gotowa na wszystko załoga, z której byłby dumny każdy kapitan. Zwykle Sulkarczycy zabierali na pokład całe rodziny, zmieniając statki w pływające wioski. Tym razem jednak mężczyźni postanowili zostawić swoich bliskich na lądzie, ponieważ nie mogli zapewnić im należytego bezpieczeństwa podczas takiej wyprawy na północ. I dobrze, że tak zrobili, bowiem tym diabłom z Alizonu niemalże udało się ich zaskoczyć. Tylko dzięki większemu doświadczeniu w żeglarskim i wojennym rzemiośle zdołali rozbić ich atak i obrócić go w swoje zwycięstwo. Choć wiktoria nie przyszła łatwo; pokłady zaczerwieniły się od płynącej krwi i wielu dobrych wojowników padło pod ciosami wrogów podczas zaciętej bitwy, do której doszło. Jednak podczas powrotnej drogi do domu wojenne szczęście ich opuściło. Tym razem uderzył w nich wypróbowany sprzymierzeniec, morze. Zaatakowało ich sztormem, jakiego Jobec nie widział przez trzydzieści sześć lat swego marynarskiego żywota. Najpierw uciekli się do wypróbowanego sposobu — próbowali zejść mu z drogi. Lecz nie udało im się, bowiem statki obciążone zrabowanym łupem płynęły zbyt wolno. Wówczas pozostało tylko jedno: przymocować wszystko na pokładzie i stawić czoło burzy. Wiatr, uderzając w nich z pełną siłą, wył i ryczał jak zraniony wilkołak złapany w pułapkę. Wraz z wiatrem przyszły fale, tak wielkie, że w każdej chwili groziły przewróceniem statku. Właśnie w chwili, kiedy na statek zwalała się jedna z takich fal, z bezanmasztu oberwał się fragment osprzętu. Spadając uderzył Jobeca między łopatki, odrywając .go od relingu na rufie, gdzie przywarł. Wypadł za burtę, a jego wołanie o pomoc zagłuszyło wycie sztormu. To, że się nie utopił, było zdumiewające, ale czyżby nie przeżył żaden z pozostałych? Jeszcze raz przebiegł wzrokiem horyzont, lecz nie dostrzegł śladu statku, żadnych szczątków, nic z wyjątkiem wody. Ponownie poczuł, że gardło zaciska mu się na myśl o wodzie. Co trzeba będzie zrobić, żeby zaspokoić to straszne pragnienie, tylko w którą udać się stronę? Zwróciwszy się w stronę lądu, poszukał wzrokiem czegoś, co pozwoliłoby mu ustalić własne położenie. Ten maleńki fragment wybrzeża był mu zupełnie obcy, ale znowu z drugiej strony rzadko zapuszczali się tak daleko na północ w głąb terytorium Alizonu, z wyjątkiem wypraw wojennych. Raczej nie wątpił, że znajduje się na wrogim terenie, co tylko wydłużało już i tak niemałą listę jego problemów. Plażę otaczały z trzech stron skaliste białe urwiska, które wznosiły się pionowo w górę na jakieś pięćdziesiąt stóp, tworząc naturalną zatoczkę. Z lewej zauważył coś, co wydawało się wąską dróżką, a może wydeptaną przez zwierzynę ścieżką, biegnącą skosem przez urwiska. — Doskonale — rzekł głośno Jobec. — Oto droga… — Przykro mi, że nie mogę tu zostać z wami, moi mali przyjaciele, lecz naprawdę muszę już iść — powiedział do grupki krabów, które wciąż czekały, obserwując go uważnie. — Kiedy wrócę, przypomnijcie mi, żebym opowiedział wam o dwóch rudowłosych siostrach z Karsu. Och, sam się czuję jak bohater przygodowej historii! Roześmiawszy się serdecznie, ruszył ku ścieżce. Zanim opuścił plażę, przystanął, żeby splunąć przez ramię na szczęście. Bo szczęście będzie mu naprawdę potrzebne, zważywszy, że nie miał jedzenia ani wody, jak również niczego, czym mógłby się obronić w razie potrzeby