Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Pokonać ich było łatwo, bo nie bardzo potrafili wyczuć, kiedy wykonać właściwy manewr. Nie należeli też do przebiegłych. Walczyli, można by rzec, automatycznie - w sposób wyuczony i bez krzty wyobraźni. Tak samo zresztą było we wszystkich grach, z którymi Johnny miał okazję się zetknąć, a które zawierały w tytule "kosmos" lub "obcych" lub coś zbliżonego. W każdej po kilku potyczkach, gdy się wyczuło przeciwnika, wygrywało się z nim bez problemów. Nowy gracz, zafascynowany potężną flotą, nie zwrócił uwagi na pojedynczą zieloną kropkę na radarze. Tyle że tym razem Johnny nie miał najmniejszej ochoty go przekonywać, by zawrócił - miał sześć rakiet i odpalił dwie, gdy tylko dostrzegł przeciwnika. A potem jeszcze dwie... i jeszcze... Chmura ognia i rozmaitych drobiazgów stanowiła jedyną pozostałość po zapalczywcu. Będzie musiał, ofiara jedna, zaczynać grę od nowa! Jedynym problemem było to, że wszystko stawało się odrobinę zbyt realne. No, ale w snach zawsze tak bywa, toteż Johnny, zamiast myśleć o tym, zajął się dokładnymi oględzinami kabiny. Było to zajęcie i przyjemniejsze, i produktywniej sze. Zaintrygowało go coś wystającego z boku konsoli. To coś miało giętką końcówkę zakończoną dyszą, a w pobliżu znajdował się pojemnik zawierający papierowe kubki. Jak się taki kubek ustawiło pod odpowiednim kątem i przygięło końcówkę, to z dyszy leciała ciecz wyglądająca niczym gęsta zupa jarzynowa. Porcja starczała akurat na kubek, a gdy został napełniony, ze skrytki obok wyjeżdżała szuflada zawierająca dużą plastykową torbę z kilkoma niewielkimi kanapkami. Torba mu- siała być duża, gdyż wydrukowano na niej spis składników odżywczych i na mniejszej nijak by się taka lista nie zmieściła. Wynikało z niej, że jest tam wszystko, czego człowiekowi potrzeba do życia. Co wcale nie znaczyło, że musiało to być smaczne. Ponieważ zdążył zgłodnieć, zabrał się do zupki i kanapek. W połowie posiłku coś łupnęło tak, że cały myśliwiec się zatrząsł, a kabinę wypełnił czerwony blask i wycie alarmów. Spojrzał przed siebie i zobaczył znajomy kształt gwiezdnego myśliwca oddalającego się w zwrocie. - Tak się dać zaskoczyć! Nie dojedzona kanapka poleciała gdzieś w tył, kubek z resztą zupy trafił do pochłaniacza (raczej samodzielnie, bo cisnął go byle gdzie), a Johnny złapał za joystick. Napastnik zawracał do kolejnego ataku. Johnny gorączkowo sięgnął do klawiatury i nagle się opamiętał: co takiego może mu się przydarzyć? W najgorszym razie się obudzi! Spokojnie dał się trafić jeszcze raz, a gdy przeciwnik kładł maszynę w zwrot, nacisnął spust laserów. Kolejna eksplozja i chmura szczątków. Tamten jednak musiał odpalić jeszcze jedną rakietę, gdyż nagle znowu wszystko się zatrzęsło i zawyły alarmy. A potem zrobiło się ciemno, myśliwcem gwałtownie szarpnęło i Johnny wyrżnął czołem w tablicę kontrolną. Otworzył oczy. Właśnie: chyba się obudził, bo go ponownie zabili... Zamrugało światło i coś zaczęło uporczywie bipać. Ani chybi - budzik. Tak się kończą nie najgorsze nawet sny. Z niechęcią uniósł głowę, próbując zogniskować spojrzenie. Rzeczywiście, spoglądał na ekranik wyświetlacza. Tyle że nie pulsowało na nim 6:3=. Pulsowało na nim DEHERMETYZACJA, a oprócz bipania słychać było dziwny świst, powoli, acz nieustannie przybierający na sile. To się nie miało prawa zdarzyć! Ale, jak widział, zdarzyło się, toteż zamiast rozpaczać, wyprostował się w fotelu. Cała tablica kontrolna migotała alarmowymi lampkami niczym choinka na Gwiazdkę. Tyle że choinki nie mrugają wyłącznie na czerwono. Z instrukcji obsługi myśliwca Johnny wiedział, jak latać i jak strzelać. A sądząc po liczbie błyskających natarczywie lampek, awarii się namnożyło, i to rozmaitych. Nie miał zielonego pojęcia, co z nimi zrobić, gdy na wyświetlaczu zapłonął kolejny napis: AWARIA POMP OBIEGU WTÓRNEGO. Co prawda nie wiedział, co te pompy robiły - poza pompowaniem, rzecz jasna - ale wolałby, aby nie miały awarii. Na dobitkę rozbolała go głowa. Odruchowo złapał się za czoło i stwierdził, że jest mokre. Gdy opuścił dłoń, była na niej krew. Jego wyobraźnia faktycznie zaczynała przesadzać. Jak tak dalej pójdzie, to jeszcze go przekona, że naprawdę zginął w kosmosie bohaterską śmiercią pilota, w dodatku przy śniadaniu. Bipanie stało się głośniejsze, toteż odruchowo spojrzał w kierunku, z którego dobiegało. Na wyświetlaczu pulsowała 6:3=. Najwyższy czas, pomyślał z ulgą. I zemdlał... Johnny obudził się przed wyłączonym komputerem, zmarznięty na kość. Poza tym bolała go głowa, lecz ostrożne macanie nie wykazało śladów krwi czy strupa. Po prostu go bolała. Popatrzył na ciemny ekran i przez moment zastanawiał się, jak to może być, gdy się jest ScreeWee. Wyszło mu, że tak, jak on się czuł, zanim się obudził, z tą poprawką, że oni nie są w stanie się obudzić. Nie był to miły wniosek. Na śniadanie były cukrzone snappiflakes, czyli nic nowego. Nowe było to, że w każdej paczce znajdowała się plastykowa figurka obcego. A raczej nie do końca nowe - pomysł był częściowo odgrzewany, tyle że poprzednio w płatkach utykano żołnierzyki, tandetne autka albo jeszcze coś innego. Obcych jeszcze nie. Ten, który wylądował w jego talerzu, był pomarańczowy i miał cztery ręce. A w każdej jakiś miotacz czy inną broń. Tata nie wstał na śniadanie, a mama oglądała w kuchni wiadomości w przenośnym telewizorku. Na ekranie masywny jegomość zamaskowany na pustynię pokazywał coś na mapie upstrzonej czerwonymi i niebieskimi symbolami i strzałkami. Po śniadaniu Johnny wybrał się do Neil Armstrong Mali. Zabrał ze sobą pomarańczowego obcego i po drodze doszedł do wniosku, że byłaby to tyleż oryginalna, co prawdopodobnie skuteczna próba inwazji. Skoro w każdym pudełku był jeden obcy, a większość normalnych ludzi w wieku dwunastu lat jada na śniadanie płatki, to dość szybko w większości domów w całym kraju znalazłoby się przynajmniej po jednym najeźdźcy. Wystarczyło dać sygnał i inwazja miałaby duże szansę powodzenia. Ciekawe, czy na innej planecie w pudełkach z, dajmy na to, amoniakalnymi Snappicrystals nie znaleźli się plastykowi ludzie