Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Ale na te głowy wyglądające w słońcu jak bajecznej wielkości piwonie snadź ten argument działał skutecznie, bo twarze chłopek oblewały się potem, brązowe i do kolan obnażone ich nogi żwawo biegały po miedzach, gąszcze zielone przerzedzały się szybko i coraz więcej ciemnej ziemi ukazywało się na zagonach. Chwedora pracowała tak jak inne, więcej może od innych, bo była niepospolicie silną i pracowitą. Kilka razy jednak przerywała na chwilę swą pracę dla dwu przyczyn: naprzód, srebrzący się w słońcu dom ze swym cienistym gankiem wydawał się jej pięknością nad pięknościami i nie mogła sobie odmówić przyjemności rzucenia nań od czasu do czasu zachwyconego spojrzenia. Przed godziną na cienistym ganku ukazały się trzy kobiece postacie i już tam pozostały. Z oddali nie można było rozróżnić ich rysów i dojrzeć, czym były zajęte, ale w ramach splecionych z gęstwiny powojów i w jasnych swych sukniach przypominały Chwedorze święte obrazki. Raz jedna z nich zbiegła po szerokich wschodach i sc'mac zaczęła z wysokich krzewów jaskrawe georginie i drzewiaste róże. Suknia jej wyda- wała się złocistą, a twarz i ręce białymi jakoby śnieg. Lecz więcej jeszcze od tego obrazka pracę Chwedory przerywał Tadeusz. Trzy razy już od przybycia w to miejsce wybuchał on wrzaskliwym płaczem. Chciało mu się do ojca, którego basowe wołania czasem go dolatywały, chciało mu się do matki, która wciąż z miejsca na miejsce przechodziła wzbraniając mu za sobą włazić na zagony, i Bóg wie, czego jeszcze. Było mu zbyt gorąco czy nudno, czy go w nagie nogi pokrzywy srodze piekły. Trzeci raz już wrzeszczeć zaczynał. Za pierwszym razem Chwedora zaniosła mu kawał chleba i po głowie go pogłaskała. - Cicho, synku, cicho! Kiedy będziesz grzeczny, tatko dziś na konika posadzi! Pocieszony, gębę sobie chlebem zapchawszy umilkł. Lecz gdy po raz drugi płacz jego rozszedł się po ogrodzie, Chwedora głowę znad zagonu podniosła i krzyknęła: - Cicho ze! bo jak dam dziahą! Umilkł znów. Za trzecim razem daremnie przez kilka minut krzyczał. Chwedora odnosiła zielska na róg ogrodu i znajdowała się daleko, pod lipami, pan namiestnik donośnie wołał: - Baby! ej, baby! a żwawiej! Bóg jest na niebie, a wy czas marnujecie! Wszak heto hrech! Chwedora, ażeby grzechu nie popełnić, z wysoko podkasaną spódnicą żwawo na zagon wracała, a Tadeusz bez obietnicy konika i dziahy tym razem pocieszył się sam. Tak dalece pocieszył się, że aż zaśmiał się na całe swe małe gardło. Rozśmieszyła go tak bardzo sikorka z żółtym brzuszkiem i błękitnymi skrzydełkami, która Tuż przed nim wyfrunęła z krzaczystej leszczyny i zniknęła w gęstwinie maku. I chłopca coś za tym ptaszkiem w mak pociągnęło. Wstał z trawy i prędko, prędko pobrnął pomiędzy wysokie łodygi gęsto rosnące i u góry kwiatami wszelkich odcieni czerwoności przyozdobione. Zaledwie kilka kroków uczynił, sikora znowu zerwała się z ziemi, zafurczała tuż przed nim i zniknęła. Zapewne wyleciała już z maku i ze znalezionym tam robaczkiem wracała do gniazda w krzaczystej leszczynie, ale on o tym nie wiedział. Zachciało mu się ją dogonić, a może tylko zobaczyć. Brnął więc dalej łamiąc naokoło łodygi maku, ale nikt tego nie widział i nie słyszał. Był on tak małym i szelest sprawiał niewiele większy jak sikorka. Jednak podróż stawała się coraz więcej utrudnioną. U spodu gęstwiny znalazły się zielska, które oplątywały drobne jego stopy. Upadł, lecz nie krzyknął, tchu głośniejszego z siebie nie wydał, tak mu się chciało wynaleźć i znowu spłoszyć sikorkę. Nie mogąc z powodu owego zielska i gęstości iść, zaczął pomiędzy nimi pełzać, a czynił to po cichu, z wytrzeszczonymi oczami i ruchami głowy czyniącymi go podobnym do kota czatującego na mysz lub ptaka. Czasem z wysokich łodyg osypywały się kwiaty maku i chłodnymi, delikatnymi płatkami spadały mu na plecy i głowę