Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Znaleziono jednak tylko osady opuszczone, jak tam - w kraju odkrytym, pola niedawno jeszcze uprawne i ślady pośpiesznej ucieczki... Szerna nie spotkano ani jednego. Nie ulegało już teraz wątpliwości, że mieszkańcy schronili się w okolice niedostępne i tam gotują się do obrony. Spojrzenie Marka zwróciło się mimo woli na olbrzymi, turniami zjeżony pierścień, wprost naprzeciw owej bramy otwartej na południu się wznoszący. Kilkadziesiąt kilometrów dzieliło szczupły zastęp zdobywców od tej niezdobytej zaiste twierdzy, co lśniła przed nimi lodami szczytów w jasnym słońcu porannym. Zwycięzca wzniósł rękę i wskazał zawieszoną pod niebem grań Jeretowi. - Tam was powiodę. Młodzieniec skłonił głowę na znak posłuszeństwa. - Pójdziemy za tobą wszędzie - rzekł. Zaczęła się tedy mozolna wyprawa. Od północnej strony ściany, ponad lasami widoczne, wydały się Markowi tak niedostępnymi, że postanowił raczej ze stratą czasu pierścień okrążyć, szukając jakiej przełęczy, którą by łatwiej można dostać się do wnętrza. Ale im dalej się posuwano, tym silniej występowało u Marka wrażenie, że idzie razem ze swymi ludźmi wzdłuż muru okólnego twierdzy wprost niezdobytej. Obawiał się przy tym zasadzki i nie śmiał się w głąb lasów zapuszczać, aby z bliższa poszukać możliwego do przebycia miejsca. Na Ziemi drugi już tydzień upływał, odkąd tak zaczęli krążyć około olbrzymiego ,,krateru", i zbliżyło się księżycowe południe, kiedy natrafili na stok z lasów ogołocony i mniej, jak się zdawało, bystry. Tędy powiódł Zwycięzca swoich wojowników. Doszedłszy do pewnej wysokości - po łąkach zrazu bujnych, a następnie coraz skąpiej zielem porosłych, przez które nierzadko kamienny calec wydobywał się na wierzch twardymi łysinami - przedzierali się potem w górę przez pola ogromne, grubym piargiem zasłane, skacząc z kamienia na kamień w ciągłym i mozolnym trudzie... Ze śniegów, szczyt pierścienia wieńczących, spływające potoki ginęły tutaj bez śladu wśród głazów, tak że pragnienie coraz dotkliwsze nękało wstępujących ludzi. Padali już prawie ze znużenia, ale żaden nie śmiał nawet zażądać odpoczynku: wszystkie oczy patrzyły jeno na Zwycięzcę, kroczącego na czele gromady - dopóki on szedł, nikt się zatrzymać nie chciał. Marek zarządzał częste postoje, ale bawił na nich krótko, chcąc się co rychlej wydostać nad piargi, gdzie by mógł znaleźć cieknącą po skale wodę. Lecz pola, okruchem skalnym zasypane, przeciągać się zdawały w nieskończoność... Po usypisku z głazów ogromnych jak domy, między którymi były tak wielkie szczeliny, że jeno dzięki małej wadze ciał na Księ- życu wojownicy przesadzać je zdołali, przyszła kolej na piargi jeszcze uciążliwsze, drobne i ruchome, które usuwały się za każdym krokiem spod nóg, ciągnąc ludzi wstecz za sobą. Wzięto się tedy nieco w bok ku sterczącej grzędzie kamiennej. Popękana była i niepewna przez mnóstwo luźnych głazów ruchomych, zwodniczo w calec wciśniętych. Nogi tu już nie wystarczały; trzeba się było uciekać do pomocy rąk. W pewnej chwili zdawało się idącym na przedzie, że widzą szernów w pobliżu, ale wnet pokazało się, że była to tylko złuda. Zwierz jakiś górski przemknął między kamieniami i przepadł z oczu... Gorączkowe zwidzenia poczęły nachodzić ludzi, wyczerpanych pragnieniem i trudem. Sil ubywało. W jednym miejscu, gdzie trzeba się było na drugą stronę grzędy przerzucić, aby ominąć gładkie krzesanice, jeden z żołnierzy zatoczył się i runął w przepaść. Idący za nim stanęli nagle. Niektórym poczęły drżeć nogi, a palce rąk, kurczowo w szczeliny kamienia wciśnięte, zwierały się coraz mocniej, tra- cąc już czucie. Poczęto się oglądać za siebie i przysiadać, ile miejsce na to pozwalało. Nastała chwila przygnębiającego milczenia, naraz ktoś jęknął, w innej stronie odpowiedziało mu westchnienie spazmatyczne... Dał się słyszeć łoskot drugiego ciała spadającego. Tym razem żołnierz jakiś skoczył sam w przepaść, głową w dół, z rozłożonymi rękoma... Chwila jeszcze... Wtem na przedzie, wśród garstki z kilku śmielszych i zręczniejszych złożonej, którzy nie spostrzegli upadku dwóch towarzyszów, pnąc się całym wysiłkiem w górę, rozległ się zbawczy okrzyk: - Woda! woda! Zapomniano o wszystkim - rzucono się naprzód w szalonym pośpiechu. Ludzie, przed chwilą już ubezwładnieni, pięli się teraz z niepojętą zręcznością po zębatej i stromej grani - osłabli nowych sit skądeś dobywali. Zaczęto wykrzykiwać radośnie i prześcigać się wzajemnie. Grzęda kończyła się tutaj tępo, przyparta do szerokiej i obszernej półki, w wielkiej części trawą porosłej i przerżniętej głębokim żlebikiem, na którego dnie szemrał potok, w piargach poniżej ginący. Marek patrzył, jak ludzie cisną się, chwytając wodę rękoma, ustami, w czapki i blaszanki -jak kto mógł i zdołał. Napad szernów w tej chwili mógłby być zgubny po prostu, ale na szczęście żadnej żywej duszy nie było naokół... Mimo to zrozumiał Zwycięzca, że w ten sposób dalej posuwać się nie może, jeżeli nie chce stracić ludzi tych i siebie. Toteż kiedy ugaszono pierwsze pragnienie, nakazał rozłożyć się wojownikom na spoczynek, a sam, dobrawszy sobie kilku co najśmielszych ludzi i morca Nuzara do towarzystwa, ruszył w górę, ażeby wyszukać najlepsze przejście na grań - a nadto, stanąwszy tam, przekonać się, czy wwodzić na nią żołnierzy warto, to jest, czy we wnętrzu pierścienia kryje się istotnie osada szernów..