Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Braciszek nie słyszał jeszcze takiego. Patrick zamknął się rzeczywiście. – Wybacz, bracie – zwrócił się zbrojny do spłoszonego braciszka. – Znaczy, dojechaliśmy zatem. Odwrócił się. – Co rozkażecie, panie? – zapytał. Jeden z mężczyzn, trzymający się dotąd z tyłu, wysunął się bliżej. Nie wyróżniał się strojem, okryty takim samym, błyszczącym od wilgoci płaszczem. Jednak braciszek od razu poznał, że nie jest to zbrojny. To jakiś wielki pan, pomyślał i skłonił kornie głowę. – Dobrze – odezwał się wielmoża. – Ty, Wulf, jedziesz ze mną, ten mnich poprowadzi. Reszta tu zaczeka, to nie potrwa długo. Nie będziemy robić całego najazdu – uśmiechnął się. Braciszek stał jak wrośnięty. Bał się zejść z posterunku. – No, ruszaj, bracie – łagodnie ponaglił go Wulf. – Ale ja... – wyjąkał braciszek. – Ruszaj, jak jaśnie wielmożny szeryf Nottingham ci każe – Wulf zniecierpliwił się trochę. – Zaraz – wstrzymał go szeryf, widząc przerażenie braciszka. – Powiedz, bracie, co ty tu właściwie robisz, o tej porze, w taki ziąb... – Ja... – zaczął mnich niepewnie. – Ja jestem furtianem... Szeryf rozejrzał się. Popatrzył na krzywy płotek, rozwalającą się szopę. Uniósł brwi ze zdziwienia. – Panie, ja go zaraz... – Wulf groźnie popatrzył na braciszka. – Hej, mnichu, nie rób sobie żartów z wielmożnego pana, bo jak ci... Braciszek skulił się. – Spokojnie – szeryf znał przeora i jego niekonwencjonalne metody. – Nie możemy przeszkadzać w pełnieniu tak odpowiedzialnej funkcji. Niech zostanie. Powiedz tylko, braciszku... Mnich zrozumiał od razu. – Tak jak droga prowadzi, panie. Wnet kaplicę zobaczycie. Wszyscy tam będą, przeor też, pora modlitwy... Szeryf i Wulf nie czekając dłużej, ruszyli przed siebie. Zanim zniknęli we mgle, szeryf odwrócił się do mnicha. – Nie zapomnij zamknąć za nami furty... – rzucił na odchodnym. Nie wracali długo. Mgła podniosła się, wstał pochmurny dzień. Braciszek dalej trząsł się z zimna, ale dziękował Bogu za nieoczekiwaną rozrywkę, która spowodowała, że czas tak się nie dłużył. Przyglądał się zbrojnym, podziwiał ich marsowe miny. Ich wielkie, silne konie, broń przy boku. Nawet wielkiego, kudłatego psa, którego mieli ze sobą. Braciszkowi czas się nie dłużył. Dłużył się za to zbrojnym. Po jakimś czasie zaczęli, pomrugując do siebie, opowiadać sprośne dowcipy i historyjki, w których kobiety, a zwłaszcza ich konkretne fragmenty odgrywały główną rolę. Popatrywali przy tym na mnicha, ciekawi, jakie wrażenie na nim to robi. Czy spłoni się ze wstydu, czy zasłoni sobie uszy. Zawiedli się srodze. Braciszek traktował ich opowieści jako niespodziewany uśmiech losu, chłonąc je z rozdziawioną gębą. Brak spodziewanej reakcji bardzo ich zawiódł. Zamilkli w końcu. Wreszcie Patrick, ten, co to ponoć wystraszył się w lesie, przeszedł do bezpośrednich zaczepek. Brak reakcji mnicha tylko go rozsierdził. Braciszek, zawiedziony wprawdzie tym, że zbrojni nie kontynuują swych wesołych opowiastek, znalazł sobie inne zajęcie. Przyglądał się z podziwem psu, który ułożył się nieopodal sztywno siedzących w kulbakach jeźdźców. Było to wielkie, silne zwierzę, z rodzaju tych, co to mogą w pojedynkę zagryźć wilka. Być może właśnie do tego układany był pies, być może po to potrzebny był w podróży przez las. Mimo swej wielkości i groźnego wyglądu w tej chwili zachowywał się całkiem pokojowo. Nie zwracając żadnej uwagi na otoczenie, poświęcał się zwykłemu psiemu zajęciu. Wylizywał sobie jaja. – Hej, mnichu – zgrzytliwy głos Patricka sprawił, że mnich drgnął. – Podoba ci się nasz piesek? – Podoba – odparł krótko braciszek. Pies rzeczywiście mu się podobał, lubił zwierzęta. Nie podobał się za to Patrick. Postanowił usunąć się dalej. – A dokąd to? – Patrick chyba szukał zaczepki. – Tak schodzić z posterunku? Nie bój się, nie zjemy cię. Chyba, że nasz piesek... Hej, mnichu, a wiesz, dlaczego pies liże sobie jaja? Mnich nie odpowiedział. Nie zastanawiał się nad tym do tej pory, i, szczerze mówiąc, nie był specjalnie zainteresowany. – Bo może! – zarechotał Patrick. Tylko on. Zezłościło go to wyraźnie. – Wiesz, braciszku, on gardło może rozerwać od razu. A nogę, nogę to przegryza jednym kłapnięciem... Co, boisz się go, no powiedz, boisz się? – Nie – odpalił mnich zgodnie z prawdą. Zupełnie niepotrzebnie, jak sam się po chwili zorientował. – To się zaraz przestraszysz – warknął zbrojny i zsunął się z kulbaki. – Zobaczysz, zaraz zobaczysz... – Patrick, nie... – mruknął ostrzegawczo któryś ze zbrojnych. – No co ty? Tylko go trochę postraszę... Stanął przed psem, nie zbliżając się jednak zbytnio. Popatrzył na mnicha. Braciszek przestraszył się jednak. Nie uciekał, było za późno, wiedział, że w takim wypadku pies dopadłby go, zanim przebiegłby kilka kroków. Znał zwierzęta, wiedział, że kiedy zbrojny poszczuje psa, tylko bezruch może go uratować. Przymknął oczy. – Boisz się! – stwierdził triumfalnie Patrick. – Zaraz zobaczysz... – Patrick, nie rób tego – krzyknął ostrzej któryś ze zbrojnych. – Nie rób, bo... – Bierz go! – warknął Patrick. – No, bierz... Mnich zacisnął mocniej powieki, spodziewając się głuchego, bulgotliwego warczenia, które zwykle poprzedza atak takich dużych psów. Cisza. Ostrożnie uchylił powiek, spojrzał. Pies nie ruszył się. Przechyliwszy łeb, przyglądał się Patrickowi. Po chwili, jakby nie widząc nic interesującego, powrócił do przerwanej uprzednio czynności. – Ech, ty! – wrzasnął Patrick. – Kundlu przeklęty..