Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

- Ubiją?... - i z cichym rozradowanym śmiechem: - Jakże to mnie ubiją? Abo się dam? Ubić? - nie odrywała oczu od jego mocnej postaci ciasno owiniętej w płótno, gibkiej i jędrnej. I na usta spłynął jej uśmiech, ufny i pełen spokoju. Żarek się pochylił, ujął jej głowę w obie ręce i szepnął z bliska w twarz: - Jakże to ubiją? Jakże? Abo to kto na Śliźniowej polanie lepiej ode mnie z łuku strzela? abo sulicą rzuca? abo toporem tnie? abo biega? Jakże to mają mię ubić? - głęboki radosny śmiech grał w jego słowach, ożywiał je, dawał pewność i spokój. - Chodź - podniósł ją z ziemi - Kłąb na mnie czeka, puścił mię na małą chwilę. Chodź - ujął ją ramieniem za kibić, przytulił, szli złączeni uściskiem, zataczając się, w stronę gęstego stukania siekier obrabiających tramy na gród. Kłąb nie kazał Lubuszy pracować przy budowie - czuł złość do starego, spierało ji, by wsadzić dziadowi siekierę do garści, lecz nie mógł przecie pędzić do roboty starosty tak wielkiego rodu, jak Śliżnie, ale mężów pobrał wszystkich. Lubusza jednak przyłaził co dnia, siadywał na pniu, macał paluchami po drewnie, rzadko oczy podnosił; mimo to widział wszystko. Postarzał się przez te dni, przygarbił, zmarszczki u nosa pogłębiły się mu w dwie czarne fałdy, patrzył spode łba. Słowem się nie odezwał - patrzył. Łopaty grały Śliźniom w garściach, ludzie pracowali pilnie i szybko, czasem podśpiewywali. Kłąb stał nad nimi, popędzał jeszcze, chwalił, śmiał się, wołał: - Żaden gród nie rósł tak szybko jak Śliźniów gród. Isty grzyb po ciepłym deszczu. Tfu, Śliźnie ważny ród, nie lada jaki, a grodu nie mają, gańba Śliźniom. Indziej pół takiej gromady jak wasza, abo i ćwierć, gród ma, tęgi gród. Wojna idzie, wpadnie chąsa na polanę Śliźniów, co zrobicie? Kaj się schronicie? - któryś podniósł głowę, warknął: „W las”. Kłąb śmiał się: - W las? Zające się chronią w las, kiej psa poczują. Nie chronić się Śliźniom w las. Do grodu Śliźniom, a no, pośpieszajcie, kopcie, iżby wielka płaskość była, wszystkie Śliźnie muszą się w grodzie zmieścić z bydlęty a dobytkiem. Warczały łopaty, sypała się czerwona glina. Zmarsk kazał ściąć szczyt pagórka, zsypać na boki, stromiznę darnią pokryć, umocnić plecioną łoziną a kołami. Zmarsk nie chwalił Śliźniów, nie krzyczał na nich, nie pędził. Mamiącymi wargami burczał półgłosem, bez ustanku, jakbyś piach sypał: - A no, trza jeszcze równać, mało miejsca na wał... z tego boku kleć stanie, druga kleć, trzecia kleć... na woły, na siano, na ziarno, na dobytek, na broń... tutaj klecie a chaty, rzędem chaty tu staną, będą Śliźnie w grodzie nynie siedzieć... na trzydzieści kroków ta ulica, na trzydzieści tamta, a tu znowu klecie na skot... a urwisko trza zmocować, podmywa tu rzeka brzeg, osuwa się ziemia, a no koły trza wpędzić w dno, babę postawić, niech zabija palice, a miejsca mało jeszcze, szerzej trza kopać, na boki, cięgiem na boki... - Kłąb podchwytywał mruczenie starego, krzyczał do kopiących: - Szerzej, szerzej, kaj się tu pomieścicie, Śliźnie, gromada wielka... Kopcie, zachód blisko, jeszcze dziurę oną trza zasypać, a on garb zdjąć. Widzita, starosta wasz przyszedł, poźrewa, na wielkim grodzie będzie siedział starosta Śliźniów, oho!... - Lubusza patrzył spode łba, słowa nie mruknął., Drwale trzebili pnie, łuszczyli korę, na podłożonych bierwionach wtaczali drzewo na górę. Dziesięciu mężczyzn wpierało się w pień, nogi wbite w ziemię, plecy wygięte w łuk - pchają. „Eeep! razem! róóówno!” - ciężkie sapanie w piersi. Od strony rzeki już wał układali, rząd bierwion jeden przy drugim, sztorcem ku rzece, co dziesięć kroków sterczy w górę obrąbek konaru, jak hak przytrzymujący tramy układane w poprzek. Dzień po dniu wał rósł, zaginał się, pełzł dookoła. wzgórza, aż zamknął się w obręcz. Zmarsk burczał półgłosem, mamią - l cymi wargami: - ...nie Iza ostawić tak, obsunie się wał, trza tu tram z sękiem przywlec, oną tam w dole sosnę, wierzchowinę odciąć, sam odziemek... a ono za rzadko szczapy leżą, trza tu wetknąć drąg i tu wetknąć... ziemią zasypać końce, przyciśnie ziemia bierwiona, łacniej będzie na wał włazić... a tu dwa tramy podle siebie, a przyciosać, iżby przylegały jeden do drugiego... - Kłąb w mig podchwytywał słowa, krzyczał: - Dobek, a skoczcie no z kilkoma po oną sosnę, przywleczcie oną... Grzyb, ścisnąć tu, mocniej, mocniej... Kuwacz, podważcie drągiem ten tram, bp kiej wszystko się wam zwali na łeb, obaczycie tegdy. Hejże, żywo, Śliźnie, ruszcie się, społem, społem, ciągnijcie, eeeep! hoo!... Lubusza siedział na dole, oczyma mrugał. Wał rósł wolno, nieznacznie, świecił żółcizną drewna. Coraz był wyższy, już do piersi pracującym... do ramion... już im tylko głowy znad wału sterczą... Szeroki na osiem kroków, wielki, ciężki. Gniecie. Pola zebrały baby i otroki - udało się im: deszczów nie było. Zrudniały rżyska, rankami skrzy się rosa na źdźbłach pod chłodnym słońcem. Mgły się snują. Od rosnącego grodu stukanie, okrzyki, łoskot zabijanych pali. Baby zbierają po lasach orzechy, grzyby, dzikie jabłka, świnie żerują pod dębami. Wiatr niesie żółte liście, zaściela ziemię. Pachnie wilgocią, jesienią, chłodem. Wał wyrósł na wysokość dwóch chłopów, jeszcze rośnie. Siła bije od tego wału, nie zwalisz go, nie przebijesz. Lubusza patrzy, wargami rusza, milczy. Przygiął się - jakby go przygniótł swym ciężarem ten wał, nie zrzucisz ciężaru. Z każdym dniem, z każdą nową warstwą bierwion kładzionych w poprzek i wzdłuż, coraz bardziej się godził Lubusza z utratą wolności polany. Patrzył: oto przyszło do nich księstwo, ciężką stopą stanęło na polanie. A przecie zrazu chciał się Lubusza opierać - czemu chciał się opierać? księstwu? Co rano patrzyli Śliźnie na wał, gęsiego idąc do roboty - co rano uginali się mocniej przed księstwem, co rano widzieli wal wyższy, jakby przez noc rósł. Jakby nie ich ręce go wznosiły - jakby sama wola księdza. - Wojnę zamyślił ksiądz - po co im wojna? A wiedzieli teraz: choć niepotrzebna im ona, cudza wojna, księdza, nie ich, nie Śliźniów, nie polany - oni ją muszą wieść. Musiał Lubusza syna do drużyny słać - bo ksiądz wojnę zamyślił. Muszą oni gród wznosić, wielki wał, bronę i rów - bo ksiądz wojnę zamyślił