Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Gdy wreszcie wyszliśmy ą powrotem na pokład, tym razem przez kuchnię kierując się w stronę rufy, zapytał nieco ironicznym tonem, czy zamierzam także obejrzeć ładownie. Powiedziałem, że zrobię to jutro, jakkolwiek ufam, że sam doglądał rozmieszczenia ładunku; natomiast dziś chciałbym jeszcze tylko zobaczyć windy i elektryczne dźwigi, o których słyszałem wiele pochwał. - Ba - odrzekł z nie ukrywaną dumą. - Te dźwigi warte są obejrzenia w czasie pracy! A co się tyczy statku... No, sam się pan przekona! To zdanie wyrwało mu się jak gdyby wbrew woli, ale były to pierwsze słowa pochwały dla Traugutta, pochwały, jeśli sądzić z tonu, jakim zostały wypowiedziane. A więc Frader lubił ten statek; może nawet więcej, niż „lubił”? W każdym razie było to uczucie, o jakie go nie posądzałem. Zdradził się przede mną tym głośnym wykrzyknikiem, który pragnąłem usłyszeć, i skutkiem tego zyskał w mojej opinii tyleż, ile zdołał stracić przez całą pierwszą godzinę naszej znajomości. Poczułem dla niego nawet coś w rodzaju sympatii, z pewnym odcieniem współczucia, z powodu pominięcia go w awansie i rozczarowania, jakiego przy tym doznał. Pochwaliłem porządek na statku i widoczną dbałość o konserwację wszystkich jego urządzeń. Przyjął to chrząknięciem, które mogło wyrażać zarówno pokwitowanie należnego mu uznania, jak odruch zniecierpliwienia wobec niestosownego zachowania się młokosa, za jakiego mnie z pewnością uważał, po czym rozstaliśmy się, życząc sobie wzajemnie dobrej nocy. 2. Nazajutrz otrzymaliśmy prowiant, wzięliśmy ropę i przyjąwszy pasażerów wyszliśmy w morze. Wszystko to odbyło się sprawnie i punktualnie, bez żadnych kłopotów. M/s Traugutt podczas manewrów zachowywał się wzorowo, a spojrzenia, jakie pierwszy oficer rzucał mi z dziobu, podkreślały tylko zalety statku, oczywiste dla każdego marynarza. Oddaliśmy pilota, holownik ryknął przeraźliwie i odszedł w bok, ja zaś podałem pierwszy kurs sternikowi, który powtórzył moje słowa jak echo, i „Całą naprzód” ruszyliśmy przez zatokę. Aż do Kielu nie zdarzyło się nic, o czym warto by wspominać. Pogoda była pomyślna, oficerowie i marynarze na pomoście zmieniali się zgodnie z kolejnością wacht, a moje lądowe rozterki i niepokoje rozwiały się ostatecznie, zanim jeszcze minęliśmy cypel Helu. Wchodząc do Kanału Kilońskiego otrzymałem od agencji „Stelp & Crighton” depeszę z żądaniem, aby Traugutt przybył do Southampton dnia następnego, to jest w niedzielę o dziewiątej, czyli prawie o trzy godziny wcześniej, niż przewidywał plan podróży. Przyśpieszenie to pozostawało w związku z ograniczoną ilością pociągów porannych i brakiem miejsca w hotelach dla pasażerów przybywających do portu. Odpowiedziałem, że będę się starał, ale ponieważ zaraz po wyjściu z Kanału spotkaliśmy silny wiatr zachodni, zawiadomiłem agentów, że wątpię, abyśmy zdążyli przed dwunastą. Moje obliczenia okazały się słuszne aż do chwili wejścia na wody La Manche. Lecz gdy mijaliśmy wybrzeże belgijskie, siła wiatru wzrosła do siedmiu, a pomiędzy Calais i Dovrem zaczął się sztorm. Od tej chwili przez dziewięć godzin nie schodziłem z pomostu, co zresztą nie miało żadnego wpływu na powiększenie szybkości statku: dwanaście węzłów, to było wszystko, co starszy mechanik mógł wycisnąć z motorów... Wysłałem oczywiście o tym depeszę do Southampton, a w południe porozumiałem się ze stacją pilotową co do miejsca, w którym będzie nas oczekiwał statek pilotowy. Zjawił się istotnie u wejścia do zatoki częściowo osłoniętej przez wyspę Wight, lecz wobec bardzo wysokiej fali wszelkie próby wzięcia pilota na pokład zawiodły. Zdecydowałem się więc minąć Portsmouth i podszedłem ostrożnie aż do Stourbridge, gdzie było nieco spokojniej. W godzinę później dogonił nas statek pilotowy i wreszcie pilot wszedł do sterowni, aby nas wprowadzić do portu z czterdziesto-minutowym opóźnieniem w stosunku do rozkładu. Pożegnałem naszych pasażerów z Gdyni i niecierpliwie oczekiwałem nowych, którzy powinni tu być od dawna. Nie było ich jednak. Natomiast przyjechał młody człowiek od „Stelpa i Crightona”, aby mnie zawiadomić, że nie mógł już odwołać robotników zamówionych na godzinę dziesiątą i że pasażerowie przyjadą pociągiem o czternastej. Byłem niewyspany i rozdrażniony tym brakiem organizacji, więc całą złość wyładowałem na nim, po czym, pozostawiwszy go na pastwę Fradera, poszedłem do swojej kajuty, aby się ogolić i wykąpać. Zaledwie zdążyłem namydlić twarz, u drzwi rozległo się pukanie. - Wejść! - wrzasnąłem z łazienki i w przekonaniu, że to steward, zarządziłem, żeby mi przygotowano filiżankę mocnej kawy. - Za dwadzieścia minut będę gotów! - dodałem podniesionym głosem. Ale to nie był Zduleczny, tylko trzeci oficer, Warczewski, ten, o którym Frader tak niepochlebnie się wyraził, nazywając go zwykłym osłem. Nie podzielałem bynajmniej tego zdania; Warczewski zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie, lecz w tej chwili jego wtargnięcie do mojej kajuty wydało mi się zbyt natarczywe i zapewne dlatego zapytałem opryskliwie, co się znów, u diabła, stało, że nie zostawiają mi ani chwili spokoju. Warczewski chciał się cofnąć, spłoszony takim przyjęciem, ale zawołałem, żeby zaczekał, skoro już tu jest, po czym, odłożywszy pędzel, powtórzyłem pytanie w uprzejmiejszej formie. Okazało się, że to Frader go do mnie przysłał. Chodziło mu o moją decyzję w sprawie przyjęcia nadliczbowego pasażera, który by miał odbyć z nami podróż aż do Rangunu. - A gdzież ja go umieszczę? - żachnąłem się znowu. - Przecież kapitan Frader wie równie dobrze jak ja, że wszystkie miejsca są zajęte! - Kapitan Frader powiedział to samo - odrzekł Warczewski. - Ale urzędnik od „Stelpa i Crightona” upiera się, żeby pan kapitan sam zadecydował. Mówi, że ten człowiek mógłby przez cały czas leżeć w szpitalu okrętowym. - W szpitalu?! - omal się nie zaciąłem