Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Liczne kolorowe litery, składające się na cytaty umieszczone na ścianach, były poobtłukiwane i leżały na podłodze. Kanonik spojrzał odruchowo na zdanie: 376 377 „Człowiek nie jest lepszy od zwierzęcia". Zauważył, że w słowie „hebehemah", oznaczającym „zwierzę", wybite zostały litery „b" i ,,m"; dziwnym zbiegiem okoliczności oszczędzona została trzykrotnie się powtarzająca litera „h". Rodrigue skulił się znowu na posadzce, zamknął oczy. Z zewnątrz dochodził miarowy plusk fontanny. Czy się mylił, czy też w ogrodzie rozległ się odgłos ostrożnych kroków? Słuch go nie omylił. Nagle zjawiła się przed nim kochana, brzydka, mądra twarz, tak dobrze mu znana. Muza powiedział spokojnym, bezdźwięcznym, nieco ironicznym głosem: - Dobrze, że po tylu głośnych gościach pozostałeś tylko ty, cichy mój, wielce dostojny przyjacielu. Rodrigue był tak poruszony, że nie mógł wymówić słowa. Ujął rękę tamtego i pogłaskał ją. - Przyszedłem za późno - powiedział wreszcie. - Jednak i tak nie byłbym chyba w stanie zdusić rebelii. Ale ty żyjesz! Muza nie przypuszczał nigdy, że głos tamtego może brzmieć tak ciepło. Rodrigue trzymał ciągle jeszcze rękę przyjaciela, spoglądali na siebie, uśmiechali się, śmiali się. Po chwili kanonik zapytał o Jehudę. Kiedy Muza poinformował go, że Jehuda przebywa u swej córki w La Galianie, Rodrigue odetchnął. - W domu króla jest chyba bezpieczny - powiedział. - Mimo to na wszelki wypadek pójdę jeszcze dziś do donii Leonor i zażądam dla Galiany mocnej ochrony. A teraz, przyjacielu mój, Muzo - oświadczył władczym tonem, którym się na ogół nie posługiwał - pójdziesz do mnie i nim miasto się uspokoi, będziesz mieszkać w moim domu. - Powiinienem był już przedtem przyjść do ciebie - odparł Muza - ale mówiłem sobie: w takich czasach stary kacerz, w dodatku muzułmanin, nie jest wygodnym gościem. - Wybacz, mój mądry przyjacielu - odparł Rodrigue - ale pierwsze to niemądre oświadczenie, jakie zdarzyło mi się od ciebie usłyszeć. Chodźmy! Muza poprosił o chwilę zwłoki. - Muszę jeszcze - powiedział - zabrać moją kronikę i kilka książek. Z chytrą, triumfującą miną wtajemniczył tamtego, że oba cen- ne rękopisy - Avicenny i rękopis ateński „Republiki" Platona - kazał przenieść do Juderii. Potem zszedł na dół do piwnicy i promieniejący, radośnie uśmiechnięty wrócił po chwili z rękopisem swej kroniki pod pachą. Ci, którzy szaleli w castillo, ociągali się z rozejściem. Byli rozczarowani, że nie udało się przy okazji plądrowania zamku skończyć ze zdrajcą i czarownicą. Ruszyli przed Juderię, żądając wydania Jehudy i Racheli, ale ludzie, do których można było mieć zaufanie, oświadczyli, że ani Jehudy, ani Racheli nie ma w Juderii. Wściekłość, wywołana tym, że się wymknęli, rosła. Dopóki oddychali, rozprzestrzeniali truciznę i zło, było więc po prostu obowiązkiem każdego dobrego chrześcijanina i Kastylijczyka usunąć ich ze świata. Tym dwojgu, ojcu i córce, Bóg już zapowiedział swą karę. Czy syn, którego żydówka panu naszemu, królowi, urodziła - wiedziano o tym od ogrodnika Galiany, niejakiego Belarda - czy syn ten nie zginął w zagadkowy sposób? Zapewne Bóg zabrał go, każąc w ten sposób grzech śmiertelny. Czy żydówka nie wyłowiła już przed miesiącami w rzece Tag głowy topielca? Ktoś z tłumu powiedział, że podobno ów ogrodnik Belardo twierdzi, iż czarownica w dalszym ciągu mieszka w La Galianie jak gdyby nigdy nic nie zaszło; w dodatku ściągnęła do siebie ojca. Większość nie chciała wierzyć w możliwość tak szatańskiego zuchwalstwa. A może by zobaczyć, zaproponował ktoś. Zaskoczony tłum, dla którego słowa te były pokusą, wahał się; castillo było domem żyda, La Galiana to dom króla. Kilku oświadczyło, że można jednak pójść pod Galianę; potem pokaże się, co dalej. Projekt spodobał się. Znaleźli się już tacy, którzy ruszyli drogą, prowadzącą w dół ku mostowi. Szli powoli, liczba ich zwiększała się, wkrótce były ich setki, tysiące. Zmęczeni upałem znaleźli się na głównym placu, zwanym Zoco-dover. Na zapytania, czego chcą, chętnie odpowiadali, pytający śmiali się z aprobatą. Przy wielkiej bramie miejskiej wartownicy zapytali: 378 379 - Dokąd zmierzacie? Odpowiedzieli: - Chcemy zobaczyć, gdzie są ci, o których wiecie. Wartownicy śmiali się również. Przed wieżami wielkiego miasta pytanie: „dokąd zamierzacie?" postawili żołnierze. Po otrzymaniu odpowiedzi i oni zaczęli się śmiać. Tak tedy w straszliwym upale ciągnęły na dół tysiące. Przyłączało się do nich coraz więcej chętnych. Tłum urósł teraz do dwóch tysięcy głów. Wieść o pochodzie w stronę Galiany dotarła do de Castro. Ruszył więc konno w otoczeniu niewielkiej świty, dogonił tłum, pozwolił mu minąć się, znowu go dogonił, znowu go przepuścił. Wolno, niezbyt wyraźnie przewalały się w nim myśli. Rozważał: Muszę bronić własności króla. Jeżeli jednak na drodze staje kara boża, nie wolno chrześcijańskiemu rycerzowi przeciwstawić się jej. Będę działał w myśl otrzymanego zlecenia. Nie będę chronił zdrajcy i czarownicy, nie będę narażał setek tysięcy żydów Toledo. Ale ochronię własność króla, jest to moim obowiązkiem. Po odejściu Beniamina Jehuda i Rachela w dalszym ciągu żyli odświętnie i radośnie. Ubierali się starannie, długo siadywali przy posiłkach, chodzili po zachodzie słońca po ogrodzie, prowadzili spokojne rozmowy. Wiadomość o tym, że nadciągają niewierni - oby Allach wtrącił ich do piekieł - przyniosła piastunka Saad. Na jej pucołowatej twarzy malowało się przerażenie. - Co robić? - wołała. - Zachować spokój - oświadczył Jehuda - poddać się zrządzeniu losu. Poszli w głąb domu, do niewielkiego pokoju Racheli, z estradą należną damie. Jehuda zawiesił na szyi łańcuch z tabliczką, będący oznaką jego urzędu. Pokój był mroczny, od obitej wilgotnym filcem ściany szedł chłód. Usiedli tutaj w oczekiwaniu nadciągających. Tłuszcza dotarła do białych murów, otaczających posiadłość. W uchylonej bramie ukazał się wartownik; na kaftanie miał wyhaftowany herb królewski w postaci trzech wież. Tłum wahał się, nie wiedział, co robić. Wszyscy spoglądali na de Castra. Ten wystąpił na czoło zamaszystym, pewnym krokiem i powiedział: - Chcemy zajrzeć. Nic więcej. Nie chcemy niszczyć królewskiego dobytku. Mam przy sobie straż, żeby nikt nie naruszył królewskiej własności i nie postawił stopy na grzędach ogrodu. Wartownicy zachowywali się niezdecydowanie. Tymczasem kilku z tłumu przelazło przez wysoki mur. Bez uciekania się do przemocy odsunięto tych, którzy mieli pilnować bramy. De Castro przeszedł przez nią pierwszy, za nim minął ją jego zbrojny orszak, potem wdarł się tłum