Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Podobnie jak wyobrażaliśmy sobie krajobraz tej planety, oglądając go w urojeniach najbardziej szaleńczych. Wszystko to świadczyło na korzyść ludzkiej imaginacji — przybysze jednak mieli wkrótce pogodzić się z faktem, że rzeczywistość w niczym nie przypominała wyobrażeń. Zastali ją tak banalną, że wydawała się bardziej oszołamiająca od wszelkich trudnych do ogarnięcia nawet myślą oczekiwań: rakieta wylądowała w olbrzymim hangarze, którego gigantyczny dach zamykał się nad nią z wolna, chwytając podróżnych oraz ich pojazd w pułapkę o kształcie szarawego sześcianu, bez okien czy prześwitów. Otworzyły się drzwi, weszło trzech Marsjan. Jeden cywil i dwóch mundurowych. Mundurowi przypominali żywo naszych strażaków, cywil był w tuzinkowym popielatym garniturze, takim samym bez wątpienia, jakie tradycja nakazuje nosić wszystkim drobnym urzędnikom na świecie. Marsjanie byli podobni do nas jak rodzeni bracia — wyjąwszy liczbę rąk, których mieli po sześć. Wzrok ich nie wyrażał nic prócz apatii, znanej nam wybornie. Twarze wydawały się znużone, smutne, tępawe, niezdolne wyrażać uczuć naprawdę pokrewnych namiętnościom lub życiu. Pod nosem cywila jeżył się wąsik niechlujny i nastroszony. — Marsjańska kontrola celna — oznajmił jeden z mundurowych. — Poprosimy panów o paszporty. Tak się przedstawili i tak powitali Ziemian. W oczach ich nie zagościł nawet cień zdziwienia. Ani spojrzeli na rakietę zajmującą środek hangaru. Ziemianie przyznali się radzi nieradzi, że nawet nie pomyśleli o zaopatrzeniu się w paszporty. — To fatalne — oświadczył któryś z Marsjan. — A nie macie, panowie, chociaż jakichś dowodów osobistych? Jedni mieli, drudzy nie mieli. Dwaj celnicy przejrzeli dowody osobiste — z ową nonszalancją nie pozbawioną podejrzliwości, charakterystyczną dla urzędników przeżartych jadem rutyny. — Nie sądzę, żeby to mogło wystarczyć — mruknął cywil. — Muszę powiedzieć panom, że nie jesteście w porządku. Bądźcie, panowie, łaskawi pójść z nami. Marsjanie wprowadzili kosmonautów do niewielkiej poczekalni; był tam stół i kilka krzeseł. Za stołem siedział jakiś facet. I on też miał wąsik. Ale miał tylko jedną rękę, którą segregował fiszki. Z twarzy wyzierało mu dobre samopoczucie człowieka sumiennego, który pełni ważną funkcję. Wyraz ów spotykamy jedynie u portierów i komorników. Podróżnych wezwano po godzinnym czekaniu. Na dźwięk dzwonka portier wprowadził ich do przestronnej hali z betonu, metalu i drzewa, gdzie pracowało kilkudziesięciu urzędników, uwędzonych w gęstym dymie papierosów, który mieszał się z cierpkim odorkiem nudy. Mógłbyś pomyśleć, że trafiłeś na tyły wielkiej poczty albo firmy trudniącej się importem i eksportem. Podobnych miejsc na Ziemi są miliony. Całości tej nie urozmaicał żaden osobliwy szczegół. Biurka były zawalone popielniczkami, ołówkami, teczkami, rachunkami i pieczątkami. Na ścianach wisiały drukowane instrukcje, kalendarze, wykazy, a nawet napis zalecający personelowi maksymalną grzeczność wobec petentów. Pod sufitem dyndały lampy w kulach z mlecznego szkła. Dzwoniły telefony. Wielu urzędników kręciło się zbijając bąki. Jedni byli bardzo zajęci, drudzy udawali tylko nader zaaferowanych — myśląc jedynie o tym, jak zabić czas i rzekomą pracowitością oszukiwać zwierzchników. I prawie wszyscy mieli po sześć rąk, toteż każdy pracuś jedną parą nadzwyczaj zręcznie grzebał w fiszkach, drugą pisał raport, a trzecią przeliczał pieniądze. Za to kierownicy działów mieli tylko po cztery ręce, a czasem po dwie. Niektórzy urzędnicy wcale rąk nie mieli. Byli to zapewne myśliciele, teoretycy. Ziemian przyjął celnik, który oświadczył im już uprzednio, że ich przypadek uważa za raczej podejrzany. Oczywiście muszą przyznać, że nie są w porządku. — A fakt, że jesteście, panowie, cudzoziemcami, w niczym nie łagodzi waszej sytuacji, przeciwnie — stwierdził