Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Nawet przy tak mroźnej pogodzie w piątkowe wieczory ulica M nigdy nie pustoszała. W barach panował ścisk, w kawiarniach wszystkie stoliki były zajęte, w szatniach restauracji stały kolejki oczekujących na miejsce. Zatrzymałem się przed dużym oknem klubu jazzowego i nie bacząc na to, że śnieg szybko mi się gromadzi na ramionach, zacząłem słuchać dolatującego ze środka bluesa i obserwować tańczące pary. Po raz pierwszy w życiu czułem się kimś innym od tych młodych, rozbawionych ludzi. Miałem dopiero trzydzieści dwa lata, ale przez ostatnich siedem pracowałem tyle, co większość osób przez lat dwadzieścia. Byłem piekielnie zmęczony. Przesadziłbym, mówiąc o starości, ale zagłębiwszy się nieuchronnie w przedział wieku średniego, musiałem sobie w końcu uzmysłowić, że nie jestem już młokosem świeżo po studiach. Te ślicznotki, które widziałem przez szybę, w żadnym wypadku nie spojrzałyby na mnie po raz drugi. Zrobiło mi się zimno, śnieżyca znów przybierała na sile. Kupiłem kanapkę, upchnąłem ją do kieszeni i podreptałem z powrotem do domu. Przygotowałem sobie wzmocnionego drinka, rozpaliłem ogień w kominku, po czym zjadłem kolację, siedząc po ciemku i kontestując coraz bardziej dokuczliwą samotność. Jeszcze nie tak dawno nieobecność Claire podczas weekendu byłaby dla mnie wyłącznie pretekstem do pozbycia się poczucia winy i zajęcia pracą w kancelarii. Teraz, gdy siedziałem przed kominkiem, sama ta myśl wydała mi się odpychająca. Firmie Drake'a i Sweeneya z pewnością nie groziły żadne wstrząsy wywołane moim odejściem, a ci wszyscy ważni klienci ze swoimi niezmiernie ważnymi sprawami dostaliby się pod opiekę innych, młodych i energicznych adwokatów. Rezygnacja spowodowałaby najwyżej leciutkie, wręcz niezauważalne zachwianie w codziennym biegu rzeczy, a luksusowo urządzony gabinet znalazłby nowego lokatora zaraz po moim wyjściu z biura. Parę minut po dziewiątej ostry dzwonek telefonu wyrwał mnie z długiej, letargicznej drzemki. Znów dzwonił Mordecai Green, ale tym razem z aparatu komórkowego, słychać go więc było doskonale. - Jesteś zajęty? - spytał. - Niezupełnie. O co chodzi? - Jest zimno jak diabli, znów wali śnieg, a nam brakuje rąk do pracy. Nie chciałbyś poświęcić paru godzin? - Na co? - Na proste zajęcia. Naprawdę potrzebujemy każdej pary rąk. Wszystkie przytułki i stołówki są zapchane do granic możliwości, brakuje nam ochotników do pomocy. - Nie jestem pewien, czy byłby ze mnie jakiś pożytek. - Umiesz smarować chleb masłem? - Raczej tak. - To na pewno będzie z ciebie pożytek. - Dobra. Gdzie mam się zgłosić? - Jesteśmy zaledwie kilkaset metrów od twojego biura, przy skrzyżowaniu Trzynastej i Euklidesa. Zobaczysz na prawo od ulicy duży żółty kościół, to Chrześcijańskie Zgromadzenie pod wezwaniem Świętego Ebenezera. Znajdziesz nas w podziemiach. Zapisałem sobie te informacje coraz bardziej roztrzęsionymi rękoma, czułem się bowiem tak, jakby Mordecai wysyłał mnie na pierwszą linię frontu. Chciałem go zapytać, czy powinienem zabrać ze sobą rewolwer. Nie miałem pojęcia, czy i on nie nosi stale broni. Tyle że on był czarny, a ja nie. No i pozostawała jeszcze sprawa mojego ulubionego, eleganckiego lexusa. - Trafisz? - spytał Green po krótkiej przerwie. - Chyba tak. Będę tam za jakieś dwadzieścia minut. Powiedziałem to niemal z brawurą w głosie, mimo że serce podchodziło mi do gardła. Przebrałem się w dżinsy i znoszony sweter, wyciągnąłem ze schowka turystyczne buty. Z portfela wyjąłem wszystkie karty kredytowe i prawie całą gotówkę. Na górnej półce w szafie odnalazłem starą wełnianą kurtkę w kratę, silnie pachnący tanią kawą i farbą emulsyjną relikt z czasów studenckich. Włożyłem ją i stanąłem przed lustrem, żywiąc głęboką nadzieję, że nie będę wyglądał na człowieka dobrze sytuowanego. Niewiele to jednak pomogło. Gdyby któryś z młodych aktorów pozował w niej do zdjęcia na okładkę "Vanity Fair", z pewnością zainicjowałby nowy trend męskiej mody. Piekielnie żałowałem, że nie mam kamizelki kuloodpornej. Byłem wręcz przerażony. Ale gdy tylko wyszedłem z domu na tonącą w śniegu ulicę, poczułem przypływ niezwykłej ekscytacji. Nie padłem ofiarą ani strzelaniny, ani żadnej wojny gangów, czego w skrytości ducha się obawiałem. Chyba niesprzyjająca pogoda sprawiła, że na wyludnionych ulicach panował spokój. Znalazłem opisany kościół i zaparkowałem wóz naprzeciwko niego przy krawężniku. Budowla przypominała niewielką katedrę, z pewnością była stara, pochodziła co najmniej sprzed stulecia i została opuszczona przez zgromadzenie, które ją postawiło. Za rogiem ujrzałem sporą grupę stłoczonych ludzi czekających przed bocznym wejściem. Przecisnąłem się między nimi, usiłując sprawiać wrażenie stałego bywalca, i śmiało wkroczyłem do świata bezdomnych. Mimo że ze wszech sił starałem się nie okazywać zdziwienia i pozować na starego wygę spieszącego do pilnej pracy, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. W autentycznym osłupieniu powiodłem wzrokiem po zastępach biedaków stłoczonych w wielkiej podziemnej sali. Część z nich leżała na podłodze, pogrążona w drzemce. Inni stali w grupkach, porozumiewając się półgłosem. Wielu pochylało się nad miskami darmowej zupy, czy to przy długich stołach, czy na składanych krzesełkach. Pod ścianami nie było nawet centymetra wolnej przestrzeni, ramię przy ramieniu ludzie przywierali plecami do gołych betonowych murów. Niemowlęta kwiliły, starsze dzieci kręciły się wokół matek, próbując przyciągnąć ich uwagę. Kilku zapijaczonych oberwańców chrapało tak, aż echo niosło się pod sklepieniem. Ochotnicy roznosili koce, przeciskali się przez tłum i chętnym rozdawali jabłka. Rojna, tętniąca życiem kuchnia, gdzie przygotowywano i serwowano posiłki, mieściła się na końcu sali. Z daleka zauważyłem Mordecaia, który napełniał sokiem papierowe kubeczki i mówił niemal bez przerwy. Między stołami wiła się długa kolejka ludzi oczekujących w spokoju na swoje porcje. W sali było ciepło, powietrze wypełniała mieszanina kuchennych aromatów, woni rozgrzanych piecyków gazowych i przemoczonych ubrań. Nie uznałem jej za odrażającą. Stałem w przejściu i gdy potrącił mnie przechodzący mężczyzna, ubrany niemal dokładnie tak samo jak Pan, uświadomiłem sobie, że sterczę tu jak słup soli. Ruszyłem prosto w stronę Greena, którego bardzo ucieszył mój widok. Przywitaliśmy się serdecznie, niczym starzy przyjaciele