Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Słodycz pierwszych impresjonistów była mu całkowicie obca; ekspresjonizm pociągał go właśnie dlatego, że ocierał się o "grozę świata". A poza tym każdy czytelnik dzienników Czapskiego - dzienników, które powoli wyłaniają się z nieczytelnych prawie kajetów i stają się opus magnum J. C. - wie, z jakiego podłoża wyrasta jego malowanie i pisanie: z obfitego życia wewnętrznego, z duchowości rozpiętej między czyste spojrzenie i oczekiwanie mistycznej ciszy, ale też zwróconej ku horrorowi historii i natury. Wobec natur tak bogatych, tak złożonych i tak niestrudzonych w poszukiwaniu nieuchwytnej prawdy mówienie o wymiarze "etycznym" i "estetycznym" staje się trochę śmieszne i szkolarskie. A jednak mniej lub bardziej intensywny antagonizm pomiędzy pierwiastkiem ekstatycznym i pierwiastkiem moralistycznym nie jest tylko wynalazkiem uniwersyteckim. Rozwiązanie Czapskiego - używam tego słowa niechętnie, Czapski jest zawsze o wiele silniej zaangażowany w poszukiwanie niż w odpowiedzi - polegałoby na zestawieniu niezwykłe w gruncie rzeczy prostym (odpowiadającym ulubionemu przez Józia przysłówkowi najprościej), mianowicie na połączeniu temperamentu mistycznego, skłonnego do zatopienia się w przeżyciu wizyjnym i polującego na to przeżycie miesiącami i latami, z absolutną i aktywną uczciwością w świecie zewnętrznym, w obcowaniu z innymi, prawością tak oczywistą i tak wszechwładną, że nie domagającą się wcale wyrazu w piśmie! Incorruptible, Czapski? O tak, tyle że w przeciwieństwie do Robespierre'a, Czapski nie uprawiał terroru cnoty pod żadną postacią. Dyskrecja, ale i dobroć. Bo był także - "najprościej" - człowiekiem bardzo dobrym; który miał przyjaciół nie tylko po to, żeby z nimi rozmawiać, ale może głównie po to, żeby im pomagać, w razie potrzeby. W czasach, kiedy go znałem, nie miał już sił, żeby pomagać aktywnie, lecz na przykład w listach Jeana Colin pisanych do Czapskiego znalazłem obraz Józia "jeżdżącego z paczkami dla przyjaciół po Paryżu". Nieraz potem wzdycha - w swym arcyprywatnym dzienniku - że mu brakuje czasu na malowanie, na lekturę, na rozmyślanie, a jednak te inne zajęcia traktował jako obowiązki, których oczywistości się nie dyskutuje. Pisząc o Czapskim ma się do czynienia z kimś naprawdę wielkim, a samo pojęcie wielkości żenuje nas i niepokoi. Teoretyczne narzędzia, jakimi obdarowują nas współcześnie filozofowie, nie sprzyjają uchwyceniu wielkości. Jemu samemu, Czapskiemu, ta bezwzględna uczciwość też w pewnym sensie przeszkadzała: wciąż sprawdzał, czy jego przeżycia są prawdziwe, czy chwile, wielkie chwile zrozumienia, nie są przypadkiem dywersją prowadzoną przez gruczoły i hormony. Nie był też nigdy tryumfalnie pewny ani swego malarstwa, ani swego pisarstwa. A jednak dzienniki Czapskiego przepojone są innym nastrojem niż sławetne poszukiwanie autentyczności przez zgorzkniałych egzystencjalistów. Jest u niego namiętny ton poszukiwania prawdy - prawie naiwny. Ale właśnie "prawie" naiwny, nigdy nie całkiem naiwny. Tak samo "prawie" naiwna jest wierność Czapskiego tradycji malarstwa olejnego, odrzucenie tysiąca supernowoczesnych innowacji, które w naszych czasach prawie zastąpiły i prawie wyparły płótno, pędzel i farbę olejną, tę niezwykłą, proteuszową substancję, amorficzną i łuszczącą się na tylu ekranach wielkich obrazów, farbę olejną, grzbiet świata. Prawie naiwna wierność, prawie naiwne poszukiwanie. Nigdy nie staczające się w wulgarną, pospolitą naiwność, którą wykazuje niejeden pozbawiony dyscypliny wewnętrznej tradycjonalista. Dla Czapskiego owa prawie naiwność była ścieżką, która wiodła go niezawodnie przez zmienne mody i kaprysy awangardy plastycznej, przez sceptycyzmy i podejrzliwości europejskiego rozumu. Największe zagrożenie brało się jednak z innej strony; to nie racjonalizm krępował Czapskiego, ani marksizm - nic go mniej nie obchodziło niż marksizm - ani nawet ideologiczna agresyw- ność plastycznej awangardy (choć ta przyprawiała go o niejeden ból głowy i niejeden moment zwątpienia we własną pracę i drogę). Najbardziej zagrażała mu myśl Simone Weil, osoby i filozofki, którą podziwiał, którą kochał, której się bał. Inaczej mówiąc, niebezpieczeństwo przychodziło nie z wyspy Utopia, tylko z wyspy mistycznej. Dzienniki Czapskiego pełne są namiętnych rozmów z Simone Weil. Znał jej książki na pamięć. Znał na pamięć jej biografię, jej listy i teksty poświęcone jej przez tych, co ją znali. Kiedyś, w drugiej połowie lat osiemdziesiątych zawieźliśmy - z inicjatywy Marii Nowak - Józia na przedstawienie w teatrze Huchette, którego treścią było życie Simone Weil