Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Mam interesa… Interes tak pilny i tak ważny, że sam byś żałował, gdyby mnie posłuchać nie chciał. — A toż co znowu? Cóż to za napaść! Ksiądz nie słuchając nic zbliżył się do drzwi, a pan Jan musiał mu j otworzyć. Uśmiechnięta twarz księdza Oderanowskiego coś wesołego wróżyła, gospodarz tym chmurniej go przyjął. Nie prosił nawet siedzieć, stał w pośrodku. — Cóż tam za gardłowa sprawa! — Istotnie, duszyczko droga, gardłowa — rzekł ksiądz, prowadzą go ku oknu. Mam ci sekret do powiedzenia i nie lada… — Na przykład… Proboszcz nie proszony usiadł w krześle i spokojnie twarz począł ocierać. — Duszyczko droga — rzekł — powiedz ty mnie, czy ci czasem kiedy na myśl twój starszy brat nie przychodził? Na wspomnienie to brata zuchwały dotąd wyraz twarzy pana Jam zmienił się okropnie, oczy zdawały mu się wyskakiwać z powiek, zadrżał… Śniehota, który w pośrodku izby ciągle stał, wzrokiem obłąkanym rzucił dokoła i upadł na krzesło najbliższe milczący. Westchnienie mu się z piersi dobyło razem z przekleństwem. — Samozwaniec jakiś! — zawołał. — Brat? — rozśmiał się szydersko. — My wiemy z pewnością i dowody znaleźć się na to powinny, że umarł. Tak — powtórzył, wpatrując się w księdza oniemiałego — tak To jakiś oszust, który sobie to imię przybrał, kto wie w jakim celu’. Może sądził, że ja umrę bezpotomnym, a on po mnie Rozwadów za garnie… Ksiądz wysłuchał wszystkiego cierpliwie. — Mój panie Janie, duszyczko droga — odezwał się poważnie — to co mówisz, podyktowała ci zła, niegodziwa niechęć do brata. Przecie; on się wcale ani ciśnie, ani chce przyznawać ci i narzucać — a ja sani powiadam ci, poznałem go… Nie mogę się mylić. Mimo lat tylu… głos, twarz, wszystko powiada, że on to sam jest! Powtarzam ci, żem go po znał… — Gdzież jest ten oszust? — zapytał Jan. — I owszem, chcę, żeby się jawnie stawił i prawnie mi dowiódł. — Ale od waćpana nie chce nic, nawet nazwiska… — zawołał ksiądz poruszony. — Opamiętajże się… Gdybym ja był sam Andruszki nie poznał, na dziś dzień nikt by o nim nie wiedział… Śniehota ręką machnął. — Ja nie mam, brata, nie znam brata, znać go nie chcę… Andrzej zmarł, to oszust! Ksiądz Oderanowski zasępił się. — Czas by było, duszyczko droga, i stare krzywdy a grzechy spłakać i — gdy się sposobność nastręcza, naprawić, co się zrobiło złego. Człowiecze! Duszyczko droga! Dosyć się nienawidziło, Pan Bóg kochać nakazuje… Gospodarz przechadzać się zaczął po izbie niecierpliwie, głowę trąc i sapiąc. — A dosyćże tego, księże proboszczu! — zawołał. — Nie jestem dzieckiem, siwe włosy mam, guwernera nie potrzebuję, a za to, co robię, przed Panem Bogiem sam odpowiem… Dajcież mi pokój… Jeśli mi się tu oto ważyć będzie nazwiska mojego używać, pójdziemy do sądu. Nie pierwszy to przykład, że ktoś cudze imię przybrał i nauczywszy się, co ma gadać, udaje nieboszczyka… Zresztą, mój dobrodzieju, ja brata nie chcę znać, ani prawdziwego, ani fałszywego. Kain, co na Abla podniósł rękę i co go dławił w pół śmierci, którego ojciec wyklął i precz wygnał z domu, bratem mi nigdy nie będzie. To zapewne ów pan Szczuka ma być Andrzejem? Łatwo się tego było domyśleć! Miłe mieć będę sąsiedztwo — rozśmiał się — ale i jemu mojego nie winszuję. Dobrze, że wiem, co się święci; będę wiedział też jak mam postępować. Ksiądz proboszcz widząc, że przytomność jego nie tylko nie pomoże, lecz rozdrażnić by mogła, wstał milczący, począł dziurawe rękawiczki naciągać, chustkę wełnianą zawiązał około szyi, strzepnął czapkę uszatą, aby łacniej na głowę weszła, i skierował się ku drzwiom. — Niech będzie Chrystus pochwalony! — odezwał się w progu. — I niech pokój zstąpi na was, a miłość na serce wasze… Westchnął i nie przeprowadzony wyszedł na ganek, wywołując uśpionego woźnicę, który czekając nań zdrzemnął się na koziołku… VII Pan Jeremiasz Piętka, któremu na zawadzie stawały rozmaite jeszcze nie spełnione przygotowania do wielkiej podróży, tymczasowo zamieszkał był w sąsiednim miasteczku. Najął dworek na przedmieściu z ogródkiem i stajenką i tu się z resztką inwentarza swojego wprowadził. A że ze wsi do dworku się przenosząc, choć wiele rzeczy nowemu dziedzicowi sprzedał, zawsze niełatwo się było pomieścić, sprzedawało się ciągle powoli za bezcen, co ciążyło. Tym sposobem grosz nowy coraz przypływał… Miasteczko nastręczało wiele sposobności do wesołego spędzenia czasu i choć pani Piętkowa stękała i płakała, on sam nigdy tak szczęśliwym nie był. Urzędnicy, dzierżawcy z okolicy, drobna szlachta niemal co dzień zjawiali się w miasteczku; Piętka był nad wyraz gościnny, zapraszał do siebie, ugaszczał, karty występowały na stół, bawiono się po całych dniach, niekiedy po nocach całych, a biedna sekutnica płakała… Mąż to ją zahuczał, to ją wycałował, to jej nie słuchał, a swoje robił, a życie to tak mu smakowało, że podróż do Warszawy zaczynała być wątpliwą, a strata ostatniego funduszu aż nadto pewną. — Dziś żyjem, jutro gnijem! — powtarzało się niemal co dzień, bo pan Jeremi za zasadę miał przypominać marność rzeczy ludzkich, naśladował Rzymian, było to jego carpe diem47