Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Herbertowi-albo-Haroldowi przyszła na myśl jego ciotka, która pod koniec życia doszła do wniosku, że córka zamordowała jej ukochaną papugę i przemycała teraz zmielone mięso ptaka w kotletach i hamburgerach. Starym ludziom przychodzą do głowy różne dziwne pomysły. - To bardzo interesujące - powiedział, odrywając wzrok od książki. - Czy jednak nie uważa pan... Panie Burke? Panie Burke, czy coś się stało? Siostro! S i o s t r o! Spojrzenie Matta znieruchomiało, utkwione w jakimś punkcie na ścianie. Jedną dłonią chwycił kurczowo krawędź kołdry, podczas gdy drugą przycisnął mocno do piersi. Miał niesamowicie bladą twarz, a na środku czoła widać było delikatne pulsowanie. Za wcześnie, pomyślał. Za wcześnie... Ból uderzał coraz silniejszymi falami, wpychając go w ciemną otchłań. Zawsze najłatwiej potknąć się na ostatnim stopniu, przemknęła mu niewyraźna myśl, a potem runął w bezdenną przepaść. Herbert-albo-Harold zerwał się z krzesła i wybiegł z pokoju, przewracając stos książek. Korytarzem nadchodziła już szybkim krokiem pielęgniarka. - Coś się stało panu Burke - poinformował ją Herbert-albo-Harold, ściskając w dłoni książkę ze wskazującym palcem na stronie ze zdjęciem Momson w stanie Vermont. Pielęgniarka skinęła krótko głową i weszła do pokoju. Matt leżał z głową zwieszającą się z łóżka i zamkniętymi powiekami. - Czy on...? - zapytał nieśmiało Herbert-albo-Harold. Było to wszystko, co miał w tej chwili do powiedzenia. - Chyba tak - odparła pielęgniarka, wciskając jednocześnie przycisk wzywający zespół reanimacyjny. - Musi pan wyjść. Teraz, kiedy już wszystko było wiadome, odzyskała spokój i nawet zaczęła żałować dopiero co zaczętego obiadu. 40 - Przecież w Salem nie ma sali bilardowej - powiedział Mark. - Najbliższa jest w Gates Falls. Myśli pan, że on przeniósłby się tak daleko? - Na pewno nie - odparł Jimmy. - Ale sporo ludzi ma stoły bilardowe w swoich domach. - Tak, to prawda. - Jest coś jeszcze - dodał Jimmy. - Już prawie to mam. Oparł się ponownie, zamknął oczy i zasłonił twarz dłońmi. To „coś” kojarzyło mu się z plastikiem. Dlaczego? Plastikowe zabawki, plastikowe naczynia turystyczne, plastikowe plandeki, którymi nakrywa się zimą łódki... Nagle pod zaciśniętymi powiekami pojawił się ostry i wyraźny obraz stołu bilardowego nakrytego wielką, plastikową płachtą. Była także ścieżka dźwiękowa, a na niej głos: „Chyba powinnam go sprzedać, zanim zaszkodzi mu wilgoć. Ed Craig mówi, że płótno może zacząć pleśnieć, ale przecież ten stół należał do Ralpha, więc...” Jimmy otworzył oczy. - Wiem, gdzie jest - oznajmił. - Wiem, gdzie jest Barlow. W piwnicy pensjonatu Evy Miller. Mówiąc to czuł niezachwianą, spokojną pewność. Markowi momentalnie zaświeciły się oczy. - Więc chodźmy po niego! - Zaczekaj. Podszedł do telefonu, odszukał w książce numer pensjonatu Evy i wykręcił go pośpiesznie. Czekał długo, słysząc miarowy sygnał. Jedenaście... Dwanaście... Odłożył słuchawkę, czując, jak ogarnia go niepokój. U Evy mieszkało co najmniej dziesięć osób, wśród nich kilku starszych mężczyzn na emeryturze. Zawsze ktoś kręcił się po domu. Zawsze, aż do tej pory. Spojrzał na zegarek: piętnaście po trzeciej. Czas uciekał w zastraszającym tempie. Podjął decyzję. - Chodźmy. - A co z Benem? - Nie możemy go zawiadomić, bo w twoim domu nie działa telefon. Jeżeli pojedziemy prosto do Evy, to zostanie nam jeszcze sporo czasu, nawet gdyby okazało się, że nie mam racji. Jeśli jednak znajdziemy tam Barlowa, to wrócimy po Bena i razem załatwimy tego drania. - Zaraz, tylko założę koszulę! - zawołał Mark i pobiegł do łazienki. 41 Oblepiony mokrymi liśćmi citroen Bena stał nadal na parkingu przy pensjonacie. Deszcz przestał padać, ale za to zerwał się dość silny wiatr. Szyld z napisem PENSJONAT „U EVY” kołysał się i skrzypiał oświetlony szarym, popołudniowym blaskiem skrytego za gęstymi chmurami słońca. Dom zdawał się czekać na coś w złowróżbnym milczeniu; Jimmy'emu natychmiast skojarzył się z Domem Marstenów. Ciekawe, czy tutaj też ktoś popełnił samobójstwo, pomyślał. Eva na pewno mogłaby coś na ten temat powiedzieć, lecz należało wątpić, czy teraz ktokolwiek miałby odwagę ją zapytać... - Wspaniały pomysł - powiedział niespodziewanie na głos. - Wybrać sobie na rezydencję jedyny w mieście pensjonat, a następnie otoczyć się swymi dziećmi. - Jest pan pewien, że nie powinniśmy pojechać po Bena? - Później. Chodźmy. Wysiedli z samochodu i ruszyli w kierunku werandy. Wiatr szarpał za ich ubrania i targał włosy. Wszystkie cienie wydawały się nienaturalnie wyciągnięte, dom zaś sprawiał wrażenie, jakby nachylał się nad dwiema osamotnionymi sylwetkami. - Czujesz? - zapytał Jimmy. - Tak. Bardziej, niż gdziekolwiek do tej pory. - Masz odwagę tam wejść? - Tak - odpowiedział krótko Mark. - A pan? - Wierzę, że tak