Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Chociaż nie miał termometru, wiedział, że miewa gorączkę. Ale co rano wstawał tak zaciekawiony jak za czasów młodości. Dawno już żadnej podróży nie przeżywał jak przygody. Ostatnie podróże jego były zazwyczaj koncertowymi: parę lat temu był tutaj z Elżunią, która śpiewała jeszcze w Augusteo - dziś powróconym do godności grobowca wielkiego cesarza. Były to raczej zebrania towarzyskie. Elżunia miała dar ciągnienia za sobą tłumów różnorodnych osób, jeździli za nią uparci wielbiciele, niezłomne uczennice, otaczał ją zawsze tłum modnych osób wszelkich stolic. Podczas ostatniej tu wizyty zakochał się w niej naturalny syn Wiktora Emanuela, kulawy i poetycki. To nie były przygody Edgara, to były przygody Elżbietki. Jedyne listy, jakie otrzymywał teraz z kraju, to były listy Artura Malskiego z Łodzi. Odczytywał je z uśmiechem, chwilami z uśmiechem przymusu, czasami ze zniecierpliwieniem. "Rzym, Rzym! - wołał Artur w swych epistołach, tak jak gdyby chodził po pokoju, podrzucając ramieniem i piszcząc jak szczur zarzynany. - Któż to widział jechać do Rzymu? Albo ruiny dawnej świetności, albo okropność nowego, bezsensownego reżimu. Czego pan może szukać w Rzymie? Bo przecież tam nawet muzyki nie ma..." Edgar odpisywał w myśli: a chociażby tego, że tutaj smyczki w orkiestrze naprawdę wszystkie razem grają... Tego oni nie rozumieją. Ale nie miał ochoty odpowiadać Arturowi, wiedział, że jego repliki nie będą wiele znaczyły. "Niechby pan pomieszkał u nas w Łodzi - pisał dalej w swym liście mały Artur - zwłaszcza na taką zimną, dżdżystą wiosnę. Niechby pan zobaczył, jak to wygląda to miasteczko - z rynsztokami! Rozumie pan, z rynsztokami! Niech pan o tym pomyśli, kontemplując starorzymskie akwedukty i spacerując jak Goethe czy Krasiński z damami po rzymskiej Kampanii... Czy pan się zastanowił nad tym, panie Edgarze, że nas, Polaków, nie stać na odbywanie estetyzujących wojaży? Niech pan o tym pomyśli, patrząc na niebieskie niebo rozpięte nad Rzymem, kiedy u nas leje..." - Tu pada też - powiedział Edgar. "Inna rzecz, że zazdroszczę panu bardzo, ach, jak zazdroszczę. To musi być cudowne, podróż. Ja nigdy nie podróżowałem i nigdy już podróżować nie będę. Słucham, jak dzieci bębnią gamy i etiudy Czerny'ego. A Kaplica Sykstyńska? To musi być coś tak wielkiego, aż potwornego... Zdławiłoby mnie. Ja nie jestem stworzony do Kaplicy Sykstyńskiej..." Edgar zaśmiał się i powtórzył: - Ja nie jestem stworzony do Kaplicy Sykstyńskiej. Ale najbardziej lubił swoje poranne spacery na Awentyn. Co prawda miał zawsze pewne trudności, aby się tam dostać. Jakoś mu się cała topografia Rzymu przekręcała w głowie, ilekroć się wybierał w te strony - i to wychodził na Świętą Praksedę, to znowuż błądził w jakichś zaułkach ponad kościołem Santa Maria in Cosmedin. I za każdym razem, gdy odnajdywał ową awentyńską drogę, mówił sobie: "Boże kochany, a przecież to takie proste". To włóczenie się wzgórzem awentyńskim przypominało mu dawny Rzym, Rzym Goethego i Mickiewicza. Coś romantycznego taiło się tutaj i wydawało ów, zdawało się, dawno zwietrzały zapach romantyzmu. "Cóż to za zadziwiająca epoka - myślał sobie, siedząc na którejś ławce - że tak długo żyjemy jeszcze jej oddechem, oddechem Dziadów i Fausta... Ależ czy Faust to romantyzm? To chyba wieczne, ów człowiek, którego przerasta zaklęta przez niego natura. Ruina Rzymu nie jest ruiną - jest światem nowym, zawsze okazującym zawoalowane oblicze ludzkiego bytu. Nie bytu przez duże B, absolutnego istnienia. Ale ludzkiej codzienności, codziennego cierpienia. To, że mnie boli gardło i że nie ma na to skutecznego lekarstwa, to jest okropne, a nie to, że zawaliły się jakieś państwa". Dziwne ogrodzenie maltańskiego przeoratu, w swoim niespokojnym rytmie chroniące przedziwne drzewa i krzewy, nie wzruszyło go. Oczywiście spozierał przez dziurkę od klucza, przez którą widać wprost naprzeciwko u wylotu cyprysowej alei okrągłą i żółtą kopułę kościoła Świętego Piotra, podobną do egzotycznego owocu. Ale najbardziej lubił kościół Świętej Sabiny, cały we wnętrzu okryty zimnym marmurem jak lodem. W kościele było bardzo zimno, ale tak czysto i tak skończenie symetrycznie, że unosiła go ta matematyka w takie głębie jak muzyka Bacha. Klawiatura organów stała tu na dole i chciał dotknąć tych białych klawiszy. Wydawało mu się, że nie dźwięki dolecą do niego, ale że białe marmurowe płyty, tworzące okładziny kościoła, poczną się poruszać i układać w nowe lodowe konstrukcje architektoniczne, w nowe kościoły Świętej Sabiny, coraz smuklejsze i wyższe. Godzinami siadywał w tym kościele, który zazwyczaj bywał pusty. Lubił także ogród przyległy do tego kościoła, wówczas jeszcze oddzielony murem od ulicy. Stały tam niskie kamienne ławy; niewysokie drzewa pomarańczowe dźwigały zielone i złote owoce, a z tarasu otwierał się widok na Tybr i Zatybrze, na kościół Świętego Piotra i na malownicze spiętrzenie Janikulu. Siadywał często w tym ogródku, chociaż po takiej sjeście na zimnych granitach kaszlał więcej i znowu po południu plątały mu się w głowie barwy i nuty, tworząc jasną, wzruszającą do łez mgłę. Ale pewnego poranka było już bardzo ciepło i słonecznie, niebo było przejrzyste i zielonawe i wysokie pinie i cyprysy stały nieruchomo w przezroczystym powietrzu. Edgar usiadł na kamiennej ławce. Ten Rzym męczył go, a raczej męczyła go samotność i niemożność ułożenia swych myśli w konkretną konstrukcję. Takie zamieszanie odczuwał zazwyczaj w tych momentach, gdy z tego chaosu miał się wyłonić nowy twórczy pomysł. Palił papierosa za papierosem i spoglądał ku niebieskiej przestrzeni za tarasem. Stąd nie widać było Zatybrza. W tak piękny, pogodny ranek kręciło się po ogrodzie parę osób, paru studentów z książkami, jakieś pary. Jedna z nich siedziała o parę ławek od niego. Coś w pochyleniu głowy kobiety dość dziwnie ubranej w czarną jedwabną chustkę uderzyło go. Mężczyzna, który siedział obok tej kobiety, odwrócony był plecami do Edgara