Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Teraz widzę ten urok. Póz'niej, kiedy już leżeli w łóżku, Annę przytuliła się do George'a, który miał pewne trudności z oddychaniem. Cholera, pomyślał, muszę znowu zacząć biegać. — Och, słodka tajemnico życia, w końcu cię odnalazłam — zaśpiewała Annę, a George roześmiał się. — Cudowna dziewczy- na — zauważyła, nagle powracając myślą do Sofii, która okazała się jedną z niewielu kobiet, jakie poznała w swoim życiu, zasłu- gujących na określenie: cudowna. Drobna i doskonała. I taka zamknięta w sobie. Tak panuje nad sobą. Spodziewała się więcej ciepła po dziewczynie, pod której urokiem znalazł się i Emilio, i Jimmy. I chyba George, pomyślała, jeśli mam oko. Miała oko. — Bardzo bystra. Teraz widzę, dlaczego udało jej się onie- śmielić Emilia. I Jimmy'ego — dodała po namyśle. — Hmmm — mruknął George, który już prawie zasypiał. — Gdybym się postarała, mogłabym być żydowską mamą. Cały kłopot z Jezusem polegał na tym, że nigdy nie znalazł sobie jakiejś miłej żydowskiej dziewczyny, z którą by się ożenił i zało- żył rodzinę. Biedak. To chyba bluźnierstwo, co? George uniósł się na łokciu i spojrzał na nią w ciemności. — Daj sobie z tym spokój, Annę. — Dobra, dobra. Tylko żartowałam. Spij. Ale przez długi czas żadne z nich nie zasnęło, każde pochło- nięte swoimi myślami w ciemności. 9. NEAPOL: kwiecień 2060 John Candotti już nie spał i właśnie się ubierał, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. — Ojcze Candotti? — To był głos brata Edwarda, spokojny, ale nalegający. — Czy widział ojciec Emilia Sandoza? John otworzył drzwi. — Nie, od wczorajszego wieczoru go nie widziałem. A co się stało? Behr, wymięty i pulchny, miał niemal groźną minę. — Właśnie wracam z jego pokoju. Łóżko jest nie ruszone, a jego nigdzie nie ma. John minął go w drzwiach, naciągając sweter, i pobiegł do pokoju Sandoza, nie mogąc uwierzyć w jego zniknięcie. — Już tam posprzątałem! — zawołał za nim brat Edward. — Zwrócił wszystko, co wczoraj zjadł. Nie było tego dużo. Już sprawdzałem w toaletach. Nie ma go tam, naprawdę! John wetknął jednak głowę do pokoju i poczuł zapach wymio- cin i mydła. — Cholera — zaklął półgłosem. — Cholera, jasna cholera. Powinienem był to przewidzieć! Powinienem być w pobliżu. Przecież bym go usłyszał. — To ja powinienem tam być, ojcze. Sam nie wiem, dlaczego się nie uparłem, by mnie umieszczono w sąsiednim pokoju. Ale w nocy nigdy mnie nie potrzebował. — Brat Edward wyraźnie starał się usprawiedliwić nie tylko przed Candottim, ale i przed samym sobą. — Zajrzałbym do niego w nocy, ale nie chciałem mu przeszkadzać, gdyby... Mówił mi, że chce z ojcem porozma- wiać. Pomyślałem, że może... — Ja też tak myślałem. No dobra, posłuchaj. Nie mógł odejść daleko. Sprawdzałeś w refektarzu? Starając się nie wpadać w panikę, przeszukali cały dom; John wciąż nie tracił nadziei, że gdzieś go znajdą. Zaczął już się zastanawiać, czy nie zadzwonić do ojca generała albo na policję, 90 kiedy przypomniał sobie, że Sandoz pochodzi z wyspy i może wybrał się nad morze. — Sprawdźmy na zewnątrz — zaproponował i opuścili bu- dynek zachodnim wyjściem. Słońce dopiero zaczynało się podnosić znad horyzontu. Ka- mienny ganek był wciąż w cieniu, podobnie jak linia brzegu w dole. Karłowate drzewa, powykręcane przez śródziemno- morskie wiatry, okrywała złotozielona mgiełka. Na polach za- częła się już orka, ale wiosna była szara i zimna. To Wezuwiusz, mówili wszyscy. Lęk i chłód połączyły się w jedno i John zaczął dygotać, wychylając się za kamienny murek i omiatając spojrze- niem wybrzeże. Nagle poczuł ulgę: zobaczył Sandoza. — Bracie Edwardzie! — zawołał, usiłując przekrzyczeć wiatr. — Bracie Edwardzie! Brat Edward, kuląc się z zimna, biegł do garażu, żeby policzyć rowery. Usłyszał wołanie Candottiego, zatrzymał się i odwrócił. — Widzę go! — wrzeszczał John, wskazując w dół, ku wy- brzeżu. — Jest na plaży. — Mam zejść i przyprowadzić go tutaj? — Brat Edward już wracał. — Nie! Ja tam pójdę. Znajdź jakiś płaszcz, dobra? Musiał porządnie zmarznąć. Po kilku minutach brat Edward nadbiegł z trzema płaszczami. Pomógł Johnowi włożyć jeden z nich, wręczył mu drugi dla Sandoza i sam ubrał się w trzeci. Candotti już zbiegał zygzako- watymi schodkami prowadzącymi ku morzu. Zanim się oddalił., brat Edward zatrzymał go okrzykiem. — Ojcze! Niech ojciec będzie ostrożny! Co też mu przyszło do głowy, pomyślał John, zastanawiając się przez chwilę, czy bratu Edwardowi chodziło o to, by się nie pośliznął na mokrych kamiennych schodkach. Potem przypo- mniał sobie pierwsze spotkanie z Sandozem w Rzymie. — Będę ostrożny. Wszystko będzie dobrze. — Brat Edward 91 nie wyglądał na uspokojonego. — Naprawdę. Jeżeli sam sobie nic nie zrobił, to myślę, że nie skrzywdzi kogoś innego. Ale choć jego głos zabrzmiał tak oczywiście, nie czuł tej pewności. Szedł pod wiatr i Sandoz mógł nie dosłyszeć jego kroków. Nie chciał go przestraszyć, więc chrząkał głośno i szurał nogami po żwirowatym piasku. Sandoz nie odwrócił się, ale przystanął i cze- kał przy końcu wielkiej skalnej ostrogi, części geologicznej for- macji, z której niegdyś czerpano budulec na starożytne wille na wzgórzu. John zatrzymał się przy nim i też spojrzał na morze, przyglą- dając się ptakom, które krążyły, nurkowały lub osiadały na szarej wodzie. — Co za bezmiar — powiedział. — Człowiek czuje się lepiej, kiedy może skupić na czymś wzrok. — Od zimna piekła go twarz i ręce. Drżał i nie mógł zrozumieć, jak Sandoz wytrzymuje bez ruchu. — Człowieku, napędziłeś nam strachu. Następnym razem powiedz komuś, że wychodzisz, dobrze? — Zrobił krok ku San- dozowi, wyciągając ku niemu płaszcz. —Nie zmarzłeś? Przynio- słem ci płaszcz. — Jeśli podejdziesz bliżej — powiedział Sandoz—poleje się krew. Johnowi bezwiednie opadła ręka, płaszcz walał się po mokrym piasku. Teraz, kiedy znalazł się blisko Sandoza, dostrzegł, że to, co brał za spokój, w rzeczywistości było straszliwym napięciem. Sandoz odwrócił się i podszedł do naturalnej półki skalnej, wy- żłobionej w urwistym cyplu. Leżał na niej rząd kamieni wielkości pięści. Słońce wyjrzało sponad skał, oświetlając napięte mięśnie na jego karku, drgające pod mokrą od potu koszulą, kiedy zaczął rozpaczliwie zwierać palce wokółjednego z kamieni. Potem odwró- cił się plecami do morza, rozjarzonego już porannym blaskiem, przegiął się jak wytrawny zawodnik przymierzający się do strzału i rzucił. Palce nie zdążyły rozewrzeć się we właściwym momencie i kamień upadł z grzechotem na piasek