Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jednak nie wspomniałem do tej pory, że Balladzie i Młokosowi udało się nagrać z brzegu rozmowę, którą kłusownicy przeprowadzili w pontonie zacumowanym na brzegu wyspy. Mikrofon kierunkowy ma tę zaletę, że potrafi nagrać nawet kroki osoby znajdującej się ponad sto metrów od nas. Dzięki specjalnie skonstruowanej lunecie otaczającej swoim szerokim kołnierzem czuły mikrofon, działa ten aparat jak mikrofon i wzmacniacz. Gorsze jakościowo mikrofony można już kupić za półtora tysiąca złotych, nie licząc magnetofonu i dodatkowych akcesoriów. Takie cacko może być idealnym instrumentem poznawczym każdego ornitologa, ale częściej służyło do ochrony obiektów, a także szpiegom do nagrywania z ukrycia rozmów obserwowanych osobników. Chłopcy z Lęborka pragnąc zostać sławnymi ornitologami, zostali szpiegami. Żartowaliśmy nawet z panem Tomaszem, że Ballada z Młokosem chcieli nagrać mowę jasieńskich ptaszków, a nagrali rozmowę niebieskich ptaszków. Bardzo chciałem z nimi porozmawiać i przesłuchać dokładnie taśmę z nagraniem rozmowy kłusowników. Skoro Ballada i Młokos jeszcze nie zjawili się nad jeziorem, należało zająć się teraz znalezieniem odpowiedniego miejsca na biwak. Miejsce takie szybko wybrałem. Po ujechaniu ponad kilometra na południe szosą towarzyszącą wiernie wschodniemu, zalesionemu brzegowi jeziora, znalazłem leśną dróżkę ginącą w lesie, ale wyraźnie zmierzającą ku wodzie. Zatoczyłem nią duży łuk przyległy z jednej strony do lasu, a z drugiej opadający ubitym zboczem ku nieużytkowanej łące, i niebawem znalazłem się na rozłożystej polanie, której brzeg opłukiwały spokojne wody Jasienia. Stąd miałem dobry widok na kilka różnej wielkości wysp, na przeciwległy brzeg z kilkoma ośrodkami wypoczynkowymi ukrytymi pod iglastym płaszczem sosen, a przede wszystkim nie miałem daleko do leśniczówki Kolesiów i Jasienia. Panował tu wreszcie spokój, pachniało lasem i wodą, ale też i cięły nieznośnie gzy. Dzięki ważnej legitymacji LOP, którą wyrobiłem sobie w czerwcu, i znajomościom mojego starszego kolegi z Lęborka, mogłem śmiało rozbić się tutaj, nie zważając na zakaz i surowe oko leśniczego. Inna sprawa, że leśniczy leżał teraz w szpitalu z rozwaloną głową, a kłusownicy dalej cieszyli się wolnością. Samochód ukryłem w cieniu między drzewami, aby nie był widoczny z jeziora, a namiot postawiłem na cyplu wysuniętym ku płytkiemu brzegowi, częściowo jednak obrosłym młodymi wierzbami. Szare khaki tropiku idealnie stapiało się z wszechobecną tutaj zielenią, więc miejsce na swój urlop uznałem za wspaniałe. Byłem niewidoczny dla innych, ale jednocześnie miałem na oku południowy akwen jeziora Jasień z wyspami. Może słów kilka o samym Jasieniu, największym jeziorze w Parku Krajobrazowym „Dolina Słupi”. Ma ono powierzchnię ponad pięćset siedemdziesiąt hektarów i średnią głębokość niewiele ponad osiem metrów (maksymalna: trzydzieści dwa metry). Ta długa na ponad osiem i szeroka na półtora kilometra „śledziona” jest podzielona wyraźnie na część północną i południową, a oddziela je od siebie usypana grobla. Jezioro jest otoczone zalesionymi wałami morenowymi, a jego dnem biegnie trzeci wał, którego szczyty wyłaniają się jako malownicze wysepki. Do Jasienia Południowego wpada rzeka Obrówka, z Jasienia Północnego wypływa w Zawiatach rzeka Łupawa. W spokojnych wodach jeziora żyje wiele gatunków ryb, w tym cenne sieje i sielawy z rodziny łososiowatych. Po powierzchni pływają łabędzie, w trzcinach i oczeretach gnieżdżą się kaczki, a gęste korony drzew na siedmiu wyspach dają schronienie wielu ptakom. Jezioro zachęca do ślizgów, ale niewiele po nim pływa żagli i łódek, a już wcale nie spotkamy tutaj motorówki. Co za szczęście, że są jeszcze na świecie miejsca oddane wyłącznie przyrodzie, w których człowiek może zmierzyć się z naturą bez pomocy ubezwłasnowolniającej go techniki. Wprawdzie bez niej nie sposób się dzisiaj praktycznie obejść, ale ograniczenia w jej stosowaniu uważałem w takich miejscach za idealny sposób na spędzenie prawdziwych wakacji. Zanim opuściłem mój biwak, aby na wsi zrobić zakupy, wyjąłem z samochodu pewien tajemniczo wyglądający przyrząd własnej konstrukcji. Było to małe pudełeczko z kablami i dwoma głośnikami bezprzewodowymi, pełniące rolę alarmu na wypadek, gdyby ktoś niepowołany zakradł się do namiotu. Nie było w jego konstrukcji niczego niezwykłego. Ot, zwykły obwód elektryczny, którego zamknięcie powodowało wysłanie impulsu radiowego do dwóch głośników. Imitowały one ostrzegawcze głosy - warczenie i szczekanie psa. Aby całość zadziałała, potrzebna była ręka intruza. Wyobraźmy sobie złodzieja. Zakrada się pod namiot, klęka przed wejściem i z bijącym z podniecenia sercem chwyta za języczek suwaka. Jego ręka unosi się stopniowo ku górze, powoli ustępują z cichym trzaskiem ząbki spod suwaka, aż wreszcie na wysokości trzydziestu centymetrów od ziemi wewnątrz namiotu suwak dotyka specjalnej płytki zamocowanej w linii zamka, połączonej z pudełeczkiem - nadajnikiem działającym na małe litowe baterie. To zetknięcie zamyka obwód. Nadajnik wysyła fale radiowe do umieszczonych w namiocie głośniczków. Intruz z przerażeniem słyszy warczenie psa w środku namiotu, a potem jego szczekanie. Rzuca się do ucieczki, pewny, że uniknął rozszarpania przez wściekłe bydlę, w czym utwierdza go szczekający w namiocie bez opamiętania pies. To zabezpieczenie nie gwarantowało stuprocentowego bezpieczeństwa, o nie, ale z pewnością mogło wystraszyć niejednego złodzieja. Zamknąłem starannie zamek. Spokojniejszy o swój nowy nocleg wyjechałem jeepem na szosę na mały rekonesans po okolicy