Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Dziwny to zaiste człowiek, prawie tak dziwny jak Tomasz... - A przy drugim końcu stołu siedzi ktoś ź kędzierzawą czupryną i takąż brodą, kto to taki? - przerwałam znowu Szymonowi. - Aaa! To Judasz z Iskariotu. - Z Iskariotu, powiadasz, Szymonie. A gdzież ten Iskariot? Nie słyszałam nigdy o takim mieście. - Nie ty sama - zaśmiał się - nie ty sama. Powiadają, że nawet Jahwe nie wie, gdzie szukać tej mieścinki. - Lecz Judasz ma piękną twarz - zauważyłam - i w ogóle jest bardzo piękny, ma takie piękne usta i oczy marzyciela. - I w rachunkach jest tęgi - dorzucił Szymon nie kryjąc sarkazmu. - Sakiewkę naszą dzierży. Z tej sakiewki co jakiś czas coś dla siebie uszczknie. - Mistrz o tym nie wie? - Mistrz wie wszystko, Mario. - I wybrał go tak jak innych, i ma przy sobie? - A wybrał i ma - mruknął i zachmurzony umilkł. Na krótko. - Może spać byś poszła - ożywił się - boś zdrożona i zmęczona. - Zapomniałam o zmęczeniu, czuję, jak siły mi wracają i zdrowie jakby wracało - nie przesadzałam, mówiłam prawdę. - Ale jeszcze jedno pytanie, Szymonie - spojrzałam nań prosząco. - Czy ty też należysz do wybranych przez Mistrza? - Należę. - A coś ty porzucił idąc za Nim? - Nic. Byłem zelotą i jestem. Powiedziawszy to, znów się zachmurzył. Najwyraźniej nie miał ochoty dalej ze mną rozmawiać. - To ja pójdę spać - oznajmiłam wstając. Szymon wyszedł ze mną. W przyległej izbie Maria otoczyła mnie ramieniem i powiodła do izdebki na poddaszu. Izdebka była maleńka i zaciszna. Położyłam się z ulgą. Wnet zasnęłam ufnie, nie zdążywszy sobie uświadomić, że stałam się dziś zupełnie kimś innym, aniżeli byłam rano. Miałam dziwne sny. Śniłam o Mistrzu i Janie. Oprócz nich nie było nic poza pustą ziemią pod stopami i. czystym niebem nad głowami. Przez tę pustkę biegłam do Mistrza, by przypaść do Jego nóg i powiedzieć Mu rzeczy, których nie powiedziałabym nikomu i nigdy za żadne skarby świata. Lecz Jan bronił mi dostępu do Niego, odpychał mnie od milczącego Rabbiego. Wzbierała we mnie nienawiść do tego pięknego prostaka, aczkolwiek nie potrafiłam przecież nienawidzić; uczucie nienawiści było mi obce i wstrętne, jako kobiecie i zhel-lenizowanej Żydówce. Przeto jakby wbrew sobie wymyślałam Janowi od prostaków, używając słów, których nigdy nie używałam i którymi nie posłużyłabym się nigdy. Aż dopiero Mistrz odsunął na bok Jana i, tak jak Marek Kasjusz to czynił, ujął moje dłonie, bez słowa wpatrując się w moją twarz. Był to sen przed przebudzeniem. Gdy się obudziłam, cicho było w domu. Ubrałam się i zbiegłam na dół. Zbiegając zajrzałam do biesiadnej sali. Była pusta i wysprzątana. W sąsiedniej izbie natknęłam się na spieszącą gdzieś Judith. Powiedziała mi, że Mistrz, Jego Matka i ludzie odeszli stąd wczesnym rankiem. Mistrz miał znowu nauczać w Jerozolimie. I powiedziała jeszcze, przypomniawszy to sobie raptem, że jej matka ma mi coś do powiedzenia. Zaprowadziła mnie do niej. Maria przywitała mnie iście po macierzyńsku, wypytując, jak mi się spało, jak czuję się dziś. A kiedy Judith i służebna, która przyniosła mi śniadanie, wyszły, powiedziała mi, że Rabbi wysłał Szymona do Betanii. Nie musiała mi mówić po co. Dodała niezwłocznie, że dopóki nie wrócę do Betanii, jej dom ma być moim domem. Wybacz, panie! Spójrz, Akme niecierpliwi się. Już chwilę stoi z drugim śniadaniem na tacy. Chodź tu, Akme! ...Mówisz, panie, że przy drugim śniadaniu można wspominać? Wobec tego - twoja wola, panie! Otóż po południu Maria przywołała mnie do siebie. Zastałam u niej Szymona. Był zadowolony. Z czego? Co rusz, błyskały mu białe zęby w szerokim a głośnym uśmiechu. Bez żadnych wstępów opowiedział mi o swej bytności w Betanii. Mistrz rzekł mu bez żadnych ogródek, że chce, aby on, Szymon, poszedł do Betanii i to dlatego, iż ongiś jako zaufany Marka Kasjusza dopomógł mu uprowadzić mnie stamtąd. Łazarz był chory, słaniał się na nogach. Ani na chwilę nie odstępowała go Marta. Kiedy usłyszał, że Rabbi pragnie, abym wróciła do domu, nie bacząc na Martę wykrzyknął: - Niechaj wraca siostra nasza jak najprędzej! Na to Marta zmarszczywszy brwi poczęła mówić o wstydzie, jaki ściągnęłam na ich dom i rodzinę. Trzęsły się jej przy tym ręce i wargi, gdy dowodziła, że wpierw trzeba by się poradzić przełożonego synagogi w Betanii. Łazarz zdawał się nie słyszeć jej słów. Wreszcie zniecierpliwiony przerwał jej: - Milcz, Marto! - Marta spojrzała nań zdziwiona i jakby spotul-niała nagle. - Gdyby nie ty - począł jej wyrzucać - Maria nie uciekałaby z domu. A ja ustępowałem ci zawsze i dlatego ja także czuję się winien