Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Tyle jaskrawych barw mieści się tu na jednym człowieku, a powiązane są jakimś nieuchwytnym prawem smaku, Prawem niezliczonych pokoleń rozmiłowanych w jaskrawości kontrastach. Lubię przyglądać się rannej toalecie flisaków, zwłaszcza gdy misternie wiążą swoje turbany. Tyle powagi i tyle namaszczenia kładą w ten akt. Przede wszystkim koniec siedmiometrowego ręcznika biorą w zęby, potem, trzymając lewą dłoń wysoko nad uchem, zawijają na niej kolejne pierścienie, aż cała reszta muślinu ułoży się warstwami w kształt zawoju. Wówczas oba końce przeplatają się ku górze fantastycznym wachlarzem. W chwilach wolnych od pracy mężczyźni palą nargila lub grają w karty. Olbrzymia gliniana fajka z bambusowym, metrowej długości cybuchem, stanowi jedyny mebel statku. Zegarem życia flisackiego jest mały, żywy kogucik-perliczka wydzierający się skrzeczącym, dyszkantowym głosem w godzinach północy i poranka. Każdą barkę zdobi bandera, a najczęściej nawet dwie, zatknięte pionowo po obu stronach rufy. Te barwne, złotem haftowane płachty nadają statkowi romantyczny, średniowieczny charakter pirackiej brygantyny. Do tego pełno tu jeszcze przeróżnych ornamentów powycinanych na burtach i ławkach, na ścianach kabin i deskach pokładu. W rzeźbach przeważają motywy roślinne z kwiatem lotosu jako zasadniczym elementem dekoracyjnym. Na uwagę także zasługuje oryginalne ożaglowanie barek. Nie ma tu części przytwierdzonych na stałe — ani gwoździa, ani żadnej śruby. Nawet maszt, zamiast siedzieć jak u nas w ściśle pasującym gnieździe kilsonu, tutaj, niby dziecinny bączek, stoi sobie luźno na zaostrzonej stopie, trzymany jedynie siłą czterech want. Od jego topu (wierzchołka), niczym studzienny żuraw, wisi na łańcuchu bardzo długa reja lugrowa. Grubszy jej koniec, obciążony kłodą, przytwierdza się do dziobu barki, dłuższy zaś i cieńszy wystercza w górę ku tyłowi. Przy zmianie halsu reja ustawia się w pion i przekręca przed masztem na odwrotną stronę. Odbywa się to nadzwyczaj łatwo i sprawnie. Jednej z następnych nocy przekonałem się naocznie o wielkiej praktyczności takiego ożaglowania. Spaliśmy na pokładzie flisackiej barki. Wieczór był pogodny. Niebo błyszczało gwiazdami i pełnią księżyca. Szakale odwyły swój codzienny hymn, a z lustrzanej powierzchni rzeki wyskakiwały co chwila olbrzymie ryby, głośnym sapaniem dając wyraz radości życia. Słowem, usnęliśmy w błogim nastroju ciszy i bezpieczeństwa. Zbudziło mnie tupotanie nóg po pokładzie i nerwowe -wrzaski załogi. Spojrzałem na zegar. Godzina druga w nocy. Cóż, u licha, zwariowali? Leniwie przeciągając ramiona, wytykam łeb spoza maty. Na tle jasnego jak poprzednio nieba uwijają się pośpiesznie ludzkie cienie. Śledzę ich ruchy. Wbijają na brzegu zapasowy pal, wzmacniają na nim cumowania. Po co? Dlaczego? Skąd ta nieuzasadniona trwoga? Ani jednej chmurki na niebie. Gwiazdy, jak świeciły, tak świecą. Odpowiedź nie daje na siebie czekać. Nawoływania załogi głuszy nagły świst wichru. Nie zdążyłem schować głowy, jak już nie było dachu nad nami. W następnej chwili miałem już oczy i usta pełne piasku, leżałem jak długi na rozrzuconych rzeczach. Ponad łodzią szalał orkan. W konwulsyjnych podrygach szarpały się maszty i wanty, a biedna kapitańska nadbudówka trzeszczała, wolała ratunku. Załogę opętał szał przerażenia. Jedni, bijąc muzułmańskie pokłony, padali na kolana, drudzy pod wodzą kapitana rzucili się do zagrożonego dobytku. Uderzeniami topora zrąbali liny a reja z impetem gruchnęła o pokład. Jednocześnie oba trzymające nas przy brzegu pale pękły i barka, niesiona wichrem, pognała w poprzek rzeki. Część załogi zdążyła Wskoczyć, inni zostali na brzegu. Pędziliśmy tak lotem błyskawicy, aż ciężka barka, przeznaczona do wożenia olbrzymich pni drzewnych, z głuchym łoskotem walnęła o przeciwległy brzeg i niby łupina orzecha pełzła dalej po błocie. Było coś wspaniałego w tej potędze żywiołowego huraganu. Nawykły do naszych niewinnych burz i wichrów, nie mogłem wyobrazić sobie dotąd podobnej sytuacji. Teraz, w momencie czołgania się łodzi po ziemi, pojąłem rzeczywistą grozę rozgniewanego Południa. Szczęściem było to tylko błoto — nie ocean i za to właśnie błogosławiłem nasz dobry los. Wreszcie barka utknęła w miejscu, a rozdrażniona tym wichura podniosła przeraźliwy harmider i gwizd na opornych wantach. I tu nastąpił punkt kulminacyjny całej tragedii. Wszystko, co dotąd stało jeszcze nad nami, z rumorem i trzaskiem zwaliło się w bezładną kupę desek, pali i gałganów. Zostaliśmy tym dosłownie przygnieceni, ale szczęśliwy zbieg okoliczności cisnął nas w gumowe poduszki materaców, czym serdecznie ujęci nie reagowaliśmy już więcej i obojętni na epilog straszliwego sztormu... twardo usnęliśmy. Zbudziło mnie targanie za poły koszuli. — Co jest? O co chodzi? Tłum rozbawionych rybaków patrzył na nas z góry. Odkopali oto rumowisko i na jego dnie znaleźli nasze beztrosko drzemiące ciała. Ta beztroska właśnie najbardziej, im się chyba podobała. Ranek uśmiechał się do nas pogodnym słońcem, jak gdyby nigdy nic. To nie on. To jego poprzedniczka, noc, narobiła takiego bałaganu. Załoga wzięła się tymczasem do stawiania masztu i żagli, była to zarazem ich poranna modlitwa. Kapitan nosowym tenorem wykrzykiwał śpiewnie coraz to nowe słowa litanii, a chór zebranych przy robocie marynarzy odpowiadał. To chóralne, mocne wołanie: „Hajso!” towarzyszyło każdemu pociągnięciu lin i płynęło wodą Hindusu rześko a wesoło, pełne jakby wdzięczności za zwycięskie wczoraj i pełne wiary w lepsze jutro. Chwytam nagle ołówek i nie rozumiejąc słyszanych słów, notuję ich fonetyczne dźwięki. Gdy maszt stanął, a zmęczeni flisacy usiedli na burtach, zaglądając w notatkę, zacząłem im wyśpiewywać w tej samej tonacji: ...Elli Allah! — Hajso! Sabu sare! — Hajso! Bandar dare! — Hajso! Makamnare! — Hajso! Czokan Barja! — Hajso! Czort czalaja! — Hajso! Winda weri! — Hajso! Windawarma! — Hajso! Czortu dinda! — Hajso! Allah hissa! — Hajso!... Sprawiłem tym niemałą radość. Słuchacze pokładali się ze śmiechu, podpowiadając i korygując niektóre zwrotki. Po krótkim odpoczynku razem z nimi wzięliśmy każdy swoją linę na ramiona i ruszyliśmy w drogę. Po godzinie flisacy znikli nam za zakrętem rzeki. Dłuższy widocznie mam krok, a i łódka lżejsza. Znowu przedzieramy się przez gąszcze kolców. Znowu wypatrujemy krokodyli i tak przez calutki czas. Im dalej, tym gorącej i trudno jest wytrzymać bez kąpieli. Dzień za dniem jednaki, dzień za dniem znojniejszy. Aż wreszcie któregoś popołudnia protestacyjnie stanąłem w miejscu