Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Jego domek w ogrodzie, składający się z jednego pokoju, był miejscem, gdzie spotykali się przyjezdni studenci, dawni zesłańcy i młodzież miejscowa. Przez Szwigowskiego można było dostać zakazaną książkę. W rozmowach zesłańców wymieniano nazwiska narodowolców: Żelabowa, Perowskiej, Figner, nie jak bohaterów legendy, lecz jak żywych ludzi, z którymi spotykali się, jeśli nie owi właśnie zesłańcy, to ich starsi przyjaciele. Doznawałem takiego uczucia, jakbym włączał się jako maleńkie ogniwo do wielkiego łańcucha.. Rzucałem się na książki, w obawie, że nie starczy mi całego życia na przygotowanie się do działania. Czytałem nerwowo, niecierpliwie i niesystematycznie. Od nielegalnych broszurek z minionej epoki, przechodziłem do „Logiki” Johna Stuarta Milla, potem zasiadałem do „Kultury Pierwotnej” Lipperta, nie doczytawszy „Logiki” nawet do połowy. Utylitaryzm Benthama uważałem za ostatnie słowo ludzkiej myśli. W ciągu kilku miesięcy byłem zaciętym benthamistą. Równocześnie zachwycałem się realistyczną estetyką Czernyszewskiego. Nie skończywszy z Lippertem, przerzuciłem się do „Historji rewolucji francuskiej” Mignet. Każda książka żyła własnem życiem, nie znajdując dla siebie miejsca w systemacie. Walka o systemat była pełna napięcia, chwilami zaś nawet zaciętości. Jednocześnie odsuwałem się od marksizmu, po części właśnie dlatego, że stanowił on gotowy już systemat. Jednocześnie zaczęłem czytywać gazety nie tak jednak, jak w Odesie, lecz przedewszystkiem zwracając uwagę na politykę. Największym autorytetem cieszyła się wówczas moskiewska liberalna gazeta „Russkija Wiedomosti”. Nie czytaliśmy jej, lecz poprostu studjowaliśmy ją, poczynając od impotentnych profesorskich artykułów wstępnych, a kończąc na naukowych felietonach. Dumą gazety były korespondencje zagraniczne, zwłaszcza z Berlina. Dzięki „Russkim Wiedomostiom”, otrzymałem pierwsze pojęcie o politycznem życiu Zachodniej Europy, zwłaszcza zaś o partjach parlamentarnych. Dziś trudno jest nawet wyobrazić sobie to wzruszenie, z jakiem śledziliśmy mowy Bebla, a nawet Eugenjusza Richtera. Dotychczas pamiętam zdanie, które Daszyński rzucił wchodzącym do gmachu parlamentu policjantom: „Jestem przedstawicielem 30.000 robotników i włościan Galicji, któż ośmieli się mnie dotknąć!” Czytając te słowa, usiłowaliśmy sobie wyobrazić tytaniczną postać galicyjskiego rewolucjonisty. Teatralne dekoracje parlamentaryzmu okrutnie oszukiwały nas, niestety. Zdobycze niemieckiego socjalizmu, wybory prezydenta w Stanach Zjednoczonych, zmiany w austrjackim reichsracie, wystąpienia francuskich rojalistów, wszystko to interesowało nas znacznie więcej, niż osobiste życie każdego z nas. Tymczasem stosunki z rodziną pogorszyły się. Przyjeżdżając do Mikołajowa celem sprzedaży zboża, ojciec dowiedział się w jakiś sposób o moich nowych znajomościach. Ojciec czuł, że nadchodzi niebezpieczeństwo, ale spodziewał się, że zdoła odwrócić je swym ojcowskim autorytetem. Doszło między nami do kilku burzliwych scen. Nieustępliwie walczyłem o mą samodzielność, o prawo wyboru drogi życiowej. Skończyło się tem, że zrzekłem się materjalnej pomocy od rodziny, porzuciłem me uczniowskie mieszkanie i zamieszkałem razem ze Szwigowskim, który w owym czasie dzierżawił inny ogród z obszerniejszym lokalem. Tutaj w sześciu żyliśmy w „komunie”. Latem liczba ta zwiększała się o jednego lub dwuch suchotnikówstudentów, szukających czystego powietrza. Zaczęłem dawać lekcje. Żyliśmy 71 jak spartanie, bez bielizny pościelowej, i żywiliśmy się zupkami, któreśmy sobie sami gotowali. Nosiliśmy granatowe bluzy, okrągłe słomkowe kapelusze i czarne laski. W mieście uważano, że przystąpiliśmy do jakiejś tajemniczej sekty. Czytaliśmy bezładnie, zacięcie dysputowali, namiętnie zaglądaliśmy w przyszłość i byliśmy po swojemu szczęśliwi. Po jakiśm czasie stworzyliśmy związek, mający na celu rozpowszechnianie wśród ludu pożytecznych książek. Zbieraliśmy składki pieniężne, kupowali tanie wydawnictwa, ale nie umieliśmy ich rozpowszechniać. W ogrodzie Szwigowskiego pracował jeden wynajęty robotnik i jeden wyrostek-uczeń. Przedewszystkiem na nich skierowaliśmy naszą akcję oświatową. Jednakże okazało się, że robotnik był przebranym żandarmem, którego specjalnie umieszczono w ogrodzie, aby nas śledził. Nazywał się Cyryl Tchorzewskij. Wciągnął w stosunki z żandarmami również i wyrostka, który ukradł nam dużą paczkę książek ludowych i zaniósł ją do dowództwa żandarmerji. Początek był więc wyraźnie nieudany. Jednakże niezachwianie wierzyliśmy w powodzenie w przyszłości. Napisałem dla wydawnictwa ludowego w Odesie artykuł polemiczny przeciw pierwszemu czasopismu marksowskiemu. W artykule było mnóstwo aforyzmów, cytat i jadu