Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Nie można jednak mahometanina przyjąć do chrześcijańskiego szpitala. Musicie więc przyznać się do winy. — Wiem, że wykroczyłem przeciw ludzkiemu prawu. Chorego wówczas dopiero przyjąłem, gdy dowiedziałem się, że nikt z jego współwyznawców nie udzielił mu pomocy. — Mimo to nie wolno wam było przyjąć go. — Musiałem jednak, ojcze! Siła wyższa przymusiła mnie do tego — odparł Juan cicho. — Tacy pewni tego jesteście? — Ojcze, gdyby nasz dobry Pan przeszedł ulicami Albaicin, i zobaczył w rynsztoku chorego leżącego bez pomocy, zgłodniałego, drżącego od wieczornego chłodu, co uczyniłby wtedy? Nie pochyliłby się nad nim, nie podniósł z ziemi, nie zaprowadził do gospody, nawet gdyby wysoka Rada i święta inkwizycja zabroniły tego? W pierwszej chwili dominikanin chciał się unieść gniewem, potem jednak opanował się, opuścił głowę i rzekł: — Idźcie w pokoju. Nie mogę wam zaprzeczyć. W patio, wspaniałym, wewnętrznym podwórzu pałacu inkwizycji, siedziało bezczynnie kilku woźnych sądowych, którzy, na widok Juana opuszczającego budynek, poderwali się: — He, spójrzcie na tego wariata — drwił jeden z nich. — Oto człowiek, który wszystkich łachmaniarzy Granady u siebie przyjmuje. — Nie wszystkich łachmaniarzy, dobry przyjacielu — odparł Juan. — Dla was jednak mam jeszcze miejsce. Szyderca widząc, że sam został ośmieszony, doskoczył z wściekłością i popchnął Juana tak, że ten wpadł do sadzawki. Podwórze rozebrzmiało ordynarnym śmiechem, zaś Juan przemoczony do nitki wyszedł z wody. Znieważony uśmiechnął się, i rzekł bez cienia złości: — Dziękuję ci za kąpiel, przyjacielu! W tym upale było to nawet przyj emne. 197Śmiech urwał się nagle, chłopcy zdziwionym wzrokiem odprowadzali Juana. — Teraz to naprawdę nie wiem—j ąkał gbur o waty woźny — co mam o nim myśleć. Wtrąciłem go do wody, a on mi jeszcze za to podziękował, tak może postąpić tylko głupiec, albo... —- Święty — dokończył drugi cicho. Tymczasem, nie troszcząc się o ciekawe i drwiące spojrzenia przechodniów, w ociekającym wodą odzieniu szedł Juan przez ulice Granady. Prawie już zapomniał o przykrym incydencie na podwórzu sądowym, bowiem jego myśli zaprzątały inne, ważniejsze sprawy, które nie dawały mu spokoju. Były to przede wszystkim kłopoty finansowe. Dzięki wielkodusznym darom szlachetnie urodzonego Juana de la Torre mógł zapłacić zaległy czynsz i najbardziej ciążące długi u niektórych kupców. Pozostały jednak zobowiązania, z których się nie mógł wywiązać. Do tego jeszcze dom na rybnym targu okazał się o wiele za ciasny, aby pomieścić natłok kalek i chorych. Dawno już zamyślał o wynajęciu większego budynku. Upatrzył sobie już w calle de Gomeres, u stóp wzgórza Alhambry, dom nadający się do tego celu. Nie mógł jednak, ze względu na wysoki czynsz i braki w personelu pomocniczym, marzyć o tym. Sam lub z pomocą kilku zdolnych do pracy mieszkańców domu nie był w stanie obsłużyć wszystkich chorych, wymagających często czasochłonnej opieki. Wprawdzie od czasu do czasu znalazł się ktoś, kto porwany wspaniałym przykładem Juana pomagał chorym i kalekim. Wszyscy jednak już po kilku dniach opuszczali dom nie wytrzymując życia wśród chorych, a często i występnych ludzi. — Dobry Boże! — modlił się Juan. — Ześlij mi bodaj jednego człowieka, który miałby serce dla moich chorych. Na calle de Elvira nagle ktoś go zawołał. Jakaś kobieta przystąpiła do niego mówiąc współczująco: — Co się stało, senior Juan? Wpadliście do wody? — Byłem tak niezręczny, że potknąłem się i wpadłem do sadzawki — uśmiechnął się Juan dobrotliwie. — Wy mnie znacie? 198 — Ależ naturalnie — odpowiedziała dobra niewiasta. i — Całe miasto was przecież zna. Ale proszę ze mną, wysuszę wasze odzienie. Chętnie przyjął Juan to zaproszenie i wkrótce został wprowadzony do dość obszernego, acz nieokazałego domu gdzie, ku swemu zdziwieniu, zastał kilka kobiet i dziewcząt zajętych przędzeniem. Niespodziewane wejście kobiety z zupełnie przemokniętym mężczyzną zatrzymało warczące koła, przerwało żywo prowadzoną rozmowę. — Siostro Eleno, kogo tu przyprowadziliście? — zawołała jedna z obecnych dziwnie brzmiącym językiem hiszpańskim. — O, to jest kierownik szpitala przy rybnym targu. Wpadł do stawu ze złotymi rybkami, matko Marico. — Zawieście mnie na sznurze do suszenia bielizny — żartował Juan i rozejrzał się zadowolony dokoła. Oprócz wielu dobrotliwych, starszych twarzy dostrzegł świeże twarze młodych dziewcząt, które pochyliły się nisko nad kołowrotkami , aby ukryć z trudem tłumiony śmiech. — Cóż to za towarzystwo? — dopytywał się zdziwiony. Pani Elena, która go wprowadziła, odpowiedziała uśmiechając się: — Należymy do stowarzyszenia dziewic i wdów, które żyjąc nadal w świecie trwają w siostrzanej wspólnocie służąc Bogu przez modlitwę i dobre uczynki. Nasza kochana matka Marica ideę naszego stowarzyszenia przyniosła z Niderlandów i święta inkwizycja przez jakiś czas przyglądała się nam podejrzliwie. Przekonała się jednak wkrótce, że chcemy być wyłącznie wiernymi córkami naszej drogiej Matki Kościoła. Juan zwrócił się do przełożonej: — Pochodzicie z Flamandii? — Tak, z Gandawy, podobnie jak cesarz Karol V, mój panie! Właściwie nazywam się Marieke nie Marica, ale siostry wciąż o tym zapominają. Ponownie spojrzał Juan na uśmiechnięte twarze. —Wesoło tu u was — zauważył serdecznie. W takiej ciepłej atmosferze nie tylko szaty schną, ale i serce się otwiera. 199 — O, mokre szaty — powiedziała przełożona. — Przejdźcie do tamtego pokoju i podajcie nam swój strój. — Juan posłusznie wykonał polecenie i dość długo czekał, aż otrzymał z powrotem swoje rzeczy