Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Nieposkromieni Manoa byli postrachem nie tylko sąsiednich plemion, lecz także i wszystkich białych przybyszów, daremnie usiłujących ich ujarzmić. Tak trwało przez długie dziesiątki lat, dopóki Portugalczycy nie zmienili całkowicie swego stosunku do opornego szczepu i zawierając z nim sojusz, nie wykorzystali waleczności jego dla swych niecnych celów. Jakie to były cele? Po prostu całą ludność tubylczą nad Amazonką i jej dorzeczem — a liczono tam do czterystu szczepów —-Portugalczycy uważali za łowną zwierzynę. Amazonia była dla nich jedynie bogatym rezerwuarem ludzkim, skąd wyłapywać mogli — i wyłapywali — czerwonych niewolników do swych plantacji w Bahia i Rio de Janeiro. Murzyni z Afryki uchodzili za lepszych robotników, ale drogo kosztowali; tymczasem tu, we własnej kolonii, przebywali liczni tubylcy, obfity spichrz ludzkich zasobów, bezpłatnych i prawie niewyczerpalnych. , W pierwszych stuleciach panowania Europejczyków nad Amazonką historia zapisała jedną z najbardziej ponurych kart epoki kolonialnej. Zaczęła się okresem gigantycznych, barbarzyńskich obław na ludzi, okresem szyderstwa z tego, co tak wzniosie nazywano misją cywilizacyjną. Portugałczycy po dogadaniu się z Indianami Manoa należycie ich uzbrajali i wysyłali na wyprawy przeciw wszystkim sąsiednim szczepom nakazując im, by jak najmniej zabijali wroga, a jak najwięcej przyprowadzali jeńców. Tych nieszczęśników biali handlarze wykupywali za drobną opłatą i odsyłali na ło- 57 dziach w dół Amazonki, przy czym — wobec panującej wtedy obłudy ¦— tak postępując uchodzili jeszcze za humanitarnych dobroczyńców. Niedaleko ujścia Rio Negro do Amazonki Portu-galczycy zbudowali warownię Barra, by ubezpieczała rabunkowe wyprawy i handel niewolnikami. Gdy w roku, 1852 przemianowano miejscowość Barra, w uznaniu zasług szczepu Manoa dla białych kolonizatorów, na Manaos, samego szczepu, wieloletniej zmory sąsiadów, już nie było. Nieliczne szczątki roztopiły się w społeczeństwie Brazylijczyków, ażeby po wielu latach przypomnieć się w cudaczny sposób na placu przed operą Manaos, kiedy rozsierdziło się na siebie dwóch malców. O dzień drogi 'przed miasteczkiem Sao Paulo de Olivenca — jeden z licznych przystanków nad brzegiem Amazonki i puszczy. Parowiec nasz ładował sążnie drzewa, przeznaczonego do opalania maszyny. P,odczas postoju — sensacja. Wszyscy pobiegli nad burtę od strony rzeki: Brazylijczycy, Peruwiańczycy, Metysi, Indianie, Niemcy, Włosi, Żyd węgierski, Polak, nawet niektórzy z załogi statku. Pojawiło się na rzece kilka śmigłych łódek z Indianami, polującymi na ryby. Na każdej łodzi po dwóch łowców: jeden stojący na dziobie z łukiem lub harpunkiem do rzucania, drugi wiosłujący z tyłu. Pasażerowie spoglądali na nich z nieukrywanym zaciekawieniem, w którym łączyło się uczucie pobłażliwej wyższości z szacunkiem. Indianie byli niemal nago. Tylko dokoła szyi mieli naszyjniki z barwnych nasion leśnych, a dokoła bioder przepaski z wiszących luźno włókien. Długie, kruczoczarne włosy spadały im z tyłu na plecy, ą z przodu, ucięte w grzywę tuż nad oczami, zakrywały czoła. Ciała były pomalowane czerwoną maścią. Na zamierzchłą pierwotność patrzyliśmy jak urzeczeni. I nie tylko wygląd Indian, lecz także ich zachowanie się było osobliwe: przepływając tuż obok burty parowca, zajęci wyłącznie polowaniem na ryby, ani na chwilę nie odrywali wzroku od powierzchni rzeki. Parowiec jak gdyby dla nich nie istniał. Świat tych 58 gapiących się z góry białych przybłędów był dla nich tak obcy, że nie darzyli go nawet przelotną uwagą. Pasażerowie gubili się w domysłach, jaki to szczep. Jedni twierdzili, że to Indianie Takuna, drudzy wymieniali inne nazwy. Ale były to uboczne sprawy ich partykularza. Co do mnie, to uderzała mnie inna rzecz, bardziej znamienna. Uderzało to, że do dnia dzisiejszego, pomimo czterystu lat panowania białego człowieka, a po stu latach krążenia tu parowców — tylko tak nikły pokost cywilizacji snuł się cienką, cieniuchną linią wzdłuż Amazonki