Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

A potem ten cały pojazd uniósł się po prostu w całkowitej ciszy i przeleciał jak zaczarowany nad kamerą, potem nad lądownikiem i zniknął nam z oczu. I przez następne trzydzieści sześć godzin nic się absolutnie nie wydarzyło, aż... Pani posłucha, pani Tanton, może ma pani nagranie tego, co powiedzieli, kiedy wrócili? Tak mnie podcięło, że nie dam rady wykrztu- sić ani słowa więcej." A więc mamy przerwę. Cała następna część została napisana przeze mnie na podstawie raportów Jima i Todda oraz oficjalnej, wygła- dzonej wersji, jaka ukazała się w Timesie. Znalazłam stertę kopii taśm w służbówce dozorcy. Przedtem jednak muszę powiedzieć, że Pastor Perry był bardzo zajęty na marsjańskim niebie. Kontrola lotu miała w końcu choć jed- nego astronautę, który reagował na rozkazy, toteż polecono mu, by sprawdził, skąd Twór przybył w nocy. Pastor Perry zajął się więc swymi wizjerami i czujnikami, po czym, mniej więcej wtedy, gdy Jim i Todd szli po wałówkę, przekazał swoje dane. Marsjański budy- nek czy też konstrukcja "przypominająca stos bąbelków" znajdowała się u stóp Mount Eleuthera na wschodzie. Ale jak na miasto wy- glądało to osobliwie: bez przedmieść, bez ulic, bez prowadzących do miasta dróg i żadnych różnic pomiędzy poszczególnymi segmen- tami. (Oczywiście, że to nie było miasto; teraz wiemy, że Pastor Perry zobaczył statek.) Kiedy więc latające hantle z dwoma mężczyznami na pokładzie zniknęły z pola widzenia kamer NASA, Perry wiedział, gdzie ich szu- kać. A w ogóle choć Pastor był posłuszny rozkazom, on również zachowywał się dziwacznie. Nie z własnej woli, ale pod ogniem pytań przyznał się jednak, że słyszy w głowie jakieś głosy zrazu nazywał to "dzwonieniem w uszach" - a kiedy Obcym udało się wejść na falę kontaktu radiowego, Perry padł na kolana i obserwatorzy z NASA zobaczyli, iż próbuje on jednocześnie modlić się i płakać. Specjalnie ich to nie przejęło - zważywszy na to wszystko, co się wówczas działo - ponieważ wiadomo było, iż Pastor lub zagłębiać się w krótkiej modlitwie na widok jakiegoś kolejnego dziwu Kosmosu, a przy każdym kolejnym pomyślnym wydarzeniu składał dziękczynienie. Robił to wszystko całkowicie naturalnie i w żaden sposób nie obniżało to jego sprawności, toteż ludzie w NASA nie sprzeciwiali się, myśląc może, iż w ten sposób są kryci na wszystkie strony. Generał Streiter zapytał Perry'ego o samopoczucie. - Nie będę więcej o tym mówił, generale - odparł Pastor. Rozumiem, że na obecnym etapie ekspedycji wszelkie domniemania są nie- właściwe. Szczerze jednak wierzę, iż zetknęliśmy się właśnie z... z Mocą Nadprzyrodzoną i jeśli okażemy się tego warci, kontakt ten wyjdzie nam tylko na dobre. Streiter wysłuchał tego w milczeniu; znał Perry'ego jako wroga czerwonych co najmniej równego sobie i do tej pory spodziewał się, że on też w nagłej materializacji Tworu zobaczy spisek komunistów. Myśli Pastora najwyraźniej jednak podążały innym torem, generał zaś szanował go dostatecznie mocno, iż nie starał się wpłynąć na zmianę tego toru. Wracajmy więc do Todda i Jima, których pojazd Obcych unosił bezszelestnie nad powierzchnią Marsa. Obaj tkwili przy wielkim oknie komory. Samo wzniesienie się w górę było tak łagodne, że Jim, jak sam to przyznał, nie zauważyłby tego, gdyby nie wyglądał przez okno. Tym samym wyjaśnił się brak jakichkolwiek pasów czy uprzęży bezpieczeństwa w wyściełanym pomieszczeniu, w którym się znajdowali. Obaj oczywiście szukali jakiegoś miasta czy osady, czy choćby wlotów tuneli, i pojawienie się "stosu bąbelków", o którym wspominał Perry, całkowicie ich zaskoczyło. U góry stosu znajdowała się luka, gdzie brakowało jednego czy dwóch bąbli; kiedy się do niej zbliżyli, spostrzegli, iż ich pojazd doskonale pasował do tego miejsca. Ruch do przodu ustał całkowicie; z delikatnym, niemetalicznym szelestem niosące ich moduły osunęły się w pustą przestrzeń. Todda olśniło. - Hej! - zawołał - to wszystko, to jeden wielki statek, a nasz pojazd to szalupa! W jego umyśle pojawił się odpowiedni obraz. - Tak! odezwali się chórem Obcy w odpowiedzi - nasz statek! Zanim obaj Ziemianie zdołali cokolwiek zobaczyć z wnętrza statku, w ich komorze otworzyły się boczne drzwi i pojawiła się w nich jasnoniebieska macka o skórzastej powierzchni i rozmiarach mniej więcej węża strażackiego. - Witajcie! - rozległo się wyraźnie w ich głowach. - Witaj - powiedzieli obaj na głos. Macka wyciągnęła się ku dłoni Jima, który odruchowo się uchylił. - Witaj? Witaj? Przyjaciele! - mówił bezdźwięczny głos. - Dotknąć? Jim ostrożnie wyciągnął rękę i ku jego zdumieniu, po chwili zamieszania kontakt, którego pragnął nieziemiec, został osiągnięty. - On chce uścisnąć nam ręce! - Jim wykrzyknął do Todda. - Tak! Przyjaciele! Uścisnąć! - i w przeciwległej ścianie otworzyły się takie same drzwi, ujawniając drugiego nieziemca. Jego macka była większa, bardziej pomarszczona, o jaśniejszym odcieniu. - Przyjaciele? Nastąpiła seria energicznych uścisków kończyn. Później drugiemu nieziemcowi zachciało się czegoś więcej. Wyrostkiem macki po- ciągnął niezgrabnie, lecz łagodnie za rękawicę Todda, który myślą odebrał niezbyt jasną prośbę o zdjęcie rękawicy i mówienie. Kiedy zdjął rękawicę i dotknął gołą dłonią ciała nieziemca, westchnął przeciągle i zachwiał się na nogach. - Co się stało? Todd? - Nic... w porządku, to bardzo... Spróbuj sam. Jim zdjął rękawicę i uchwycił wyrostek kończyny Obcego. On również westchnął - bo gdy nastąpił kontakt, runęła wraz z nim na nie- go lawina komunikatów, zarówno słownych, jak i obrazowych, z których wydobywał kawałeczki opisów wydarzeń historycznych, tego, co działo się obecnie, domniemań, wyobrażeń (włącznie z obrazem jego samego!), planów, pytań... Było tak, jakby się znalazł w e w n ę t r z u umysłu Obcego. Obaj Ziemianie zaśmiewali się, oczarowani tą niesamowitą atrakcją, która się im trafiła... a ich chichoty odbijały się echem od ścian komory. Poprzez filtry powietrza przedostawał się miły aromat, jakby cynamonu