Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Prawie ocierał się brzuchem o dachy kolonii. Mężczyźni i kobiety wyjęli duże maczety i wkrótce miała nastąpić rzeź. Wygłodzony, senny z wyczerpania Rees zastanawiał się, czy krew wieloryba pachnie inaczej niż krew człowieka. Nagle, niemal bezwiednie, zaczął biec. Bez trudu dostał się na dach jednej z solidniej wyglądających chat. Czy mógłby się poruszać tak lekko, gdyby nie stracił tyle na wadze? Spojrzał w górę na pomarszczony, półprzeźroczysty baldachim. Wciąż nie mógł dosięgnąć wielorybiego cielska, lecz po chwili zbliżyła się ku niemu, jak opadająca kurtyna, fałda ciała o szerokości metra. Rees skoczył i uczepił się jej obiema rękami. Przesuwał palcami po suchym mięsie. Gorączkowo szukał pewnego oparcia i przez ułamek sekundy bał się, że spadnie. Jednak po chwili, zanurzywszy ręce po łokcie w miękkim cielsku, zahaczył palcami o coś twardego i udało mu się podciągnąć. Rozhuśtał nogi i oparł je na wielorybim mięsie. W ten sposób, głową do dołu, przeleciał nad kolonią Kościejów. Jego szarpanina podziałała na zwierzę jak elektryczny wstrząs. Poderwało się i poruszyło tak gwałtownie, że Rees w każdej chwili mógł stracić swe oparcie. Ogony wieloryba młóciły powietrze ze zdwojoną energią. Uciekinier usłyszał rozwścieczone głosy. Czyjaś włócznia przeleciała ze świstem koło jego ucha i ugrzęzła w miękkim ciele wieloryba. Quid i reszta Kościejów wygrażali mu pięściami. Po bladej twarzy Gorda ciekły łzy. Wieloryb nadal się wznosił. Niebawem kolonia skurczyła się do rozmiarów brązowej piłeczki, zagubionej gdzieś na niebie. Głosy Kościejów zagłuszył wiatr. Ciepła skóra wieloryba pulsowała w stałym rytmie. Rees był sam. ROZDZIAŁ 10 Zostawiwszy prześladowców za sobą, wielka bestia ostrożnie pruła powietrze. Ogonami obracała powoli, ale energicznie. Potężne cielsko dygotało z powodu licznych ran. Przez półprzeźroczystą skórę wieloryba było widać, że potrójne oczy odwracają się do tyłu, jakby zwierzę oglądało własne wnętrze. Po pewnym czasie, ze świstem przypominającym powiew wiatru, ogony zaczęły wirować szybciej. Wieloryb gwałtownym szarpnięciem ruszył naprzód i niebawem uwolnił się spod wpływu studni grawitacyjnej planety Kościejów. Rees nie miał już wrażenia, że leci do góry nogami. Teraz wydawało mu się, że został przyciśnięty do miękkiej ściany. Rees ciekawie przyglądał się skórze wieloryba. Wciąż wbijał palce w chrzestną otoczkę poniżej kilkunastocentymetrowej warstwy mięsa wieloryba. Różowawe ciało zwierzęcia nie posiadało naskórka i jego gęstość była niewiele większa od grubej piany. Rees nie dostrzegł śladów krwi, aczkolwiek jego kończyny pokrywała jakaś lepka substancja. Przypomniał sobie, że Kościeje chcieli upolować zwierzę, by zdobyć pokarm, i pod wpływem impulsu przysunął twarz do cielska wieloryba i odgryzł kęs mięsa. Pokryty meszkiem kawałek ciała wieloryba rozpłynął mu się w ustach i skurczył do rozmiarów tabletki. Miał wyraźny, nieco gorzkawy smak. Rees z łatwością przeżuł go i połknął. Pokarm podziałał kojąco na wysuszone gardło. Poczuł, że umiera z głodu. Ukrył twarz w cielsku zwierzęcia i zaczął odgryzać kolejne kawałki. Po kilku minutach wyjadł ponad ćwierć metra kwadratowego mięsa, odsłaniając tkankę chrzestną. Nareszcie miał pełny żołądek. Mógł być spokojny, wieloryb będzie zaspokajał jego potrzeby przez długi czas. Rozejrzał się dookoła. Otaczały go chmury i gwiazdy, ogromny, sterylny korowód, nie mający ścian ani podłogi. Rees był całkowicie zagubiony na czerwonym niebie i nie miał nadziei, że kiedykolwiek ujrzy ludzką twarz. Ta perspektywa nie przerażała uciekiniera, raczej pogrążyła go w zadumie. Przynajmniej udało mu się uniknąć poniżającego życia wśród Kościejów. Skoro czekała go śmierć, wolał umrzeć, przyglądając się nowym, zadziwiającym zjawiskom. Przesunął się nieco, żeby cielsko wieloryba go nie uwierało. Utrzymywanie pozycji prawie wcale nie wymagało wysiłku, a miarowe ruchy ogonów działały na Reesa nadspodziewanie kojąco. Pomyślał, że upłynie sporo czasu, zanim w końcu straci siły i spadnie. Jednak zaczęły go boleć ramiona. Ostrożnie zmienił położenie palców najpierw jednej, a potem drugiej ręki, lecz wkrótce ból rozprzestrzenił się na plecy i barki. Czyżby tak szybko się zmęczył? Przecież w warunkach nieważkości przytrzymywanie się wieloryba wymagało minimalnego wysiłku. Rees spojrzał przez ramię. Cały świat wirował. Gwiazdy i obłoki zataczały szerokie kręgi wokół wieloryba. Rees zrozumiał, że znowu wisi uczepiony dołu wieloryba i w każdej chwili może spaść. Niewiele brakowało, żeby stracił oparcie. Zamknął oczy i mocniej wbił palce w tkankę chrzestną. Oczywiście, powinien był przewidzieć sytuację. Wieloryb charakteryzował się symetrią obrotową, jego obroty były czymś zupełnie naturalnym. Musiał wywoływać przeciwwagę dla ruchu ogonów, a obracanie się zapewniało mu stabilny lot. Wszystko układało się w logiczną całość. Wiatr smagał Reesa po twarzy, rozwiewając mu włosy. W miarę wzrastania prędkości obrotu palce mężczyzny coraz bardziej się męczyły. Wiedział, że jeśli nie przestanie analizować swojego cholernego położenia i nie zdecyduje się na coś konkretnego, to w ciągu kilku minut spadnie. Po chwili jego stopy utraciły niepewne oparcie. Odpadł od zwierzęcia i trzymał się go tylko rękami. Tkanka chrzestna wyginała się w palcach Reesa niczym plastik. Ilekroć zmieniał położenie tułowia, jego ramiona przeszywał ból. Czuł, że siła odśrodkowa stale wzrasta; najpierw wynosiła jeden g, następnie jeden i pół, a potem dwa... Być może należało się przesunąć w stronę jednego ze stacjonarnych „biegunów”, na przykład do spojenia łączącego ogony wieloryba z korpusem. Rees zerknął w bok, w kierunku tylnej części ciała zwierzęcia. Przedzielona ścianami, rurkowata warstwa chrzestna przypominała mu niewyraźną plamę. Odniósł wrażenie, iż dzieli go od niej ogromna odległość. Musiał więc kurczowo trzymać się swojego miejsca. Tempo rotacji wciąż się zwiększało. Rees widział w dole smugi gwiazd i zaczynało mu się kręcić w głowie. Wyobrażał sobie, że gdzieś w pobliżu jego stóp zbiera się krew nękająca mózg. Miał zupełnie zdrętwiałe ramiona. Poczuł, że palce lewej, słabszej ręki, powoli się obsuwają. Z okrzykiem przerażenia próbował odzyskać w ręce siły i kurczowo zacisnął palce. W tym momencie warstwa chrzestna pękła. Rees miał wrażenie, jakby skóra rozdarła się wzdłuż szwu. Z wnętrza wieloryba wydostał się gorący, cuchnący gaz. Rees zatchnął się, czuł, że łzawią mu oczy. Przerwana warstwa chrzestna utworzyła fałdę pod brzuchem wieloryba. Rees nadal do niej przywierał, ale kołysanie sprawiało mu coraz większy ból. Wkrótce skóra wieloryba zafalowała. Po brzuchu przetoczyła się fala o wysokości około jednej trzeciej metra