Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Chcąc mieć statki pod kontrolą, dowódca eskadry próbował jak najdłużej skupiać je wokół swego statku - zwykle w odległości jednej lub dwóch sekund świetlnych - ale zwarta grupa stanowiła łatwy cel i wróg jednym uderzeniem mógł zniszczyć parę statków. Kiedy się nie powinno, a kiedy należy wydać rozkaz o rozproszeniu? - to zagadnienie było stałym przedmiotem debat wśród bosmanów. Może starsi oficerowie też o tym dyskutowali - jeśli w ogóle o czymkolwiek dyskutowali - ale nie dawali nic po sobie poznać. Tarafah wpatrywał się w displeje, marszcząc czoło. - Zbrojownia, to są ćwiczenia. Zasilić lasery obrony bezpośredniej. - To są ćwiczenia, lordzie kaporze. Lasery obrony punktowej zasilone. Gdy nadciągnęła druga salwa wroga, lasery obrony punktowej wystrzeliły z małą mocą, być może trafiając nawet do celu. Trafione czy pudło - wiele dni przed wystrzeleniem salw zdecydowano, że pociski będą w większości zniszczone, więc zostały zdezaktywizowane. Trafiony czy nietrafiony, ale jeden z pocisków miał wedrzeć się poza tarczę obrony i wybuchnąć, a jego (symulowane) promieniowanie miało spalić układy sterowania drugiego silnika, wywołując potencjalny wyciek antymaterii, co wymagało opróżnienia zasobników w przestrzeń kosmiczną. Wśród innych uszkodzeń zaplanowano unieruchomienie całej baterii wyrzutni pocisków oraz zniszczenie wszystkich czujników po jednej stronie fregaty. Na displejach Martineza rozbłysła wiadomość. Z ulgą w sercu przekazywał ją Tarafahowi: - Ogólny komunikat ze statku flagowego „Majestat”. To określenie odróżniało go od ciężkiego krążownika, który był statkiem flagowym eskadry buntowników. - „Bombardowanie Kashmy” nie zdołał wystrzelić trzeciej szalupy. Wszystkie statki muszą postępować tak, jakby szalupa została wystrzelona. - Komunikat odebrany - powiedział Tarafah. Ledwo potrafił ukryć zadowolenie. A więc inny statek też coś popsuł, co więcej, to statek z własnej eskadry Fanaghee. „Korona” mogła z optymizmem patrzyć na dalszy przebieg manewrów. Nawet jeśli popełniliby poważny błąd, nie byliby w tym osamotnieni. Poważny błąd zdarzył się dwanaście minut później, gdy bateria ośmiu wyrzutni została w symulacji uszkodzona. Obecna załoga nie mogła jej teraz naprawić, gdyż silne, nieprzewidywalne przyśpieszenia ciskałyby ludźmi o grodzie, natomiast zbrojeniowcy, bezpieczni w swych schronach o grubych ścianach, wyjęli pociski z luf za pomocą zdalnie sterowanych robotów - potężnych maszyn, zbudowanych na wzór pająków, o wielu ramionach, które zakotwiczały się na słupach, zamocowanych w poliwęglowym szkielecie statku. Roboty mogły się przesuwać od słupa do słupa, wielkie ramiona stabilizowały je podczas przyśpieszeń, a tymczasem mniejsze odnóża mogły wykonywać powierzone zadanie. Wydawało się początkowo, że działania robotów przebiegają pomyślnie. Jeden z nich poruszał się bardzo wolno, ale precyzyjnie. Uszkodzone układy sterowania wymienił na prawidłowe i roboty zaczynały wyszarpywać pociski z luf. Potem jedna z maszyn zaczepiła się o drugą i chcąc się uwolnić, rozpruła tamtej centralny zbiornik hydrauliczny. Wytrysnął stamtąd płyn w pozbawioną grawitacji komorę pocisków, wypełniając ją idealnymi niebieskimi kulkami, i drugi robot zdechł. Teraz oba były bezużyteczne - popsuta maszyna blokowała tę drugą, uniemożliwiając jej pracę. Martinez obserwował na monitorze całą scenkę z taką samą fascynacją, z jaką patrzyłby na katastrofę, której nie mógłby zapobiec. Futboliści, którymi Tarafah nafaszerował oddział zbrojowni, być może właśnie w tej chwili zakończyli karierę swego patrona. Martinez podniósł wzrok znad ekranu, by zawiadomić szefa, co się stało, ale się zawahał. Ze sterowni kapitan nie mógł naprawić tego, co się działo w zbrojowni. Prawdopodobnie bez tej wiedzy byłby szczęśliwszy. Ponadto nie powinienem przecież szpiegować w innych oddziałach, napomniał się Martinez. Nagle na obrazie ze zbrojowni zapanował ruch: małe postacie w skafandrach bezgrawitacyjnie rzuciły się do hangaru. Postać znajdująca się na czele chwyciła jedną ręką za słup i machając pozostałym, zachęcała ich do działania. Wyprostowana sylwetka i władcze gesty - Martinez rozpoznał swego ordynansa Alikhana. Emerytowany główny zbrojeniowiec usiłował naprawić uszkodzenie. Ile czasu minie do następnego przyśpieszenia? - zastanawiał się z przerażeniem Martinez. Nagle jego palce zaczęły uderzać w ekran, by wywołać scenariusz manewrów. Bez powodzenia. Cholera. Wszystko było chronione kluczem kapitańskim Tarafaha. Martinez patrzył na displeje i z frustracji zaciskał pięści. Dwie postacie w skafandrach z wysiłkiem wydobyły pocisk z lufy i teraz przenosiły go przez plątaninę robocich kończyn do hangaru zrzutowego. Pociski nie miały na szczęście antymaterii i były stosunkowo lekkie. Jak długo jeszcze? Martinez zaciskał zęby. Chciał krzyknąć: „Załoga w hangarze zbrojowni!”. To prawdopodobnie powstrzymałoby ewentualny manewr przyśpieszania. Nie. Żadne przyśpieszanie nie odbywało się bez rozkazu Tarafaha, a gdy kapitan wyda taki rozkaz, Martinez będzie miał czas na przekazanie wiadomości o niebezpieczeństwie. Na to liczył. Postać na rozstawionych nogach, zapierając się o cokół wyrzutni, wydobyła z lufy drugi pocisk. Na muskuły futbolistów można było liczyć. Na ekranach zapalił się komunikat: - Wiadomość od statku flagowego