Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Po obu stronach ścianki - na połowie męskiej i damskiej - są pomosty z grubaśnych desek z wyciętymi rzędami ośmiu dziur. Efekt współuczestnictwa jest gwarantowany. Po pierwsze 19 z powodu niskości przegródki, po drugie dlatego, że jeśli się stanie, nie dochodząc do pomostu, to przez dziurę zobaczy się końcowy rezultat tego, co dokonuje się za przegrodą. Ci, którym jeszcze było mało, wydłubali w ściance bardzo duże dziury na różnych wysokościach. Dziury są gdzieniegdzie czymś tam zabite. Ale tylko gdzieniegdzie. Ja też nie urodziłem się w pałacu, też chodziłem do wychodków na podwórkach i tego, że na sedes się siada, a nie wchodzi nogami, domyśliłem się sam w wieku dwudziestu trzech lat, jednakże do potwornych kibli osiedla studenckiego (Puszkinowskiego, nie Aleksiejewskiego) zaglądałem tylko w skrajnych przypadkach, chociaż w upalne dni smród w ich rozgrzanym półmroku wprawiał w stan rozkosznej ekscytacji, a przez wyrwy w przegrodzie można było poobserwować energiczne przysiady i posłuchać ciekawych rozmów koleżanek, które tu wstąpiły. Ale to tylko latem. Jak wiadomo, ludzie u nas mają nad podziw flejtuchowaty i niedbały stosunek do miejsc ustronnych. Lekceważąc elementarne zasady celowania, za nic sobie ci nasi ludzie mają zapaskudzenie brzegów otworu, zalanie podłogi, pozostawienie na ścianie odcisku palca. Deski wszystko chłoną, wszystko do nich przysycha, niechlujstwo umyślne powoduje niechlujstwo wymuszone, przeto umiejscowić się nad oczkiem jest coraz trudniej. W podejściu do pochyłej siwej rynny też przeszkadzają kałuże, szczególnie jeśli się ma buty na sztucznej skórze albo kapcie. 20 A tutaj chłody za pasem. Wszystko, co było wchłaniane, zaczyna zamarzać, warstwa na warstwie. O tym, żeby po lodowej pokrywie podejść do oczka, nie ma mowy już na początku stycznia. Pole manewru się zmniejsza. Ludzie, wchodzący tutaj, wycofują się ze swymi czynnościami w pobliże drzwi wejściowych i paskudzą bezładnie na podłogę. Na ścianach (na razie tylko wewnętrznych) wysokie zlodowacenia koloru serwatki, porozdzielane burymi skamieniałymi kępkami, jak stalagmity wyrastają z podłogi, dosięgając półtorametrowej wysokości. Na deskach - szron, żółte gazety wmarzły w lód, już nawet pod dachem tworzą się żółte kryształy, ale ludzie są nieubłagani, bo i dokąd mieliby pójść? No i w połowie lutego tylko stojąc w drzwiach można załatwić małą potrzebę - prosto w mrok tego świata skamielin. Sytuacja ta zdecydowanie zmienia rytmy dobowe osiedla Puszkinowskiego. Teraz z odwiedzeniem przybytku czeka się do zmierzchu lub do nocy. No i już ściany całe w mętnych lodowaciznach - od zewnątrz, i już przestrzeń wokół ścian, jeśli jej śnieg nie zasypie, robi się wiecie jaka... Wtedy jednak przychodzi wiosna. Ktoś tam klnie i usuwa to wszystko. Kto - nie wiem. Przez pół godziny stodoła, obmyta wodą ze szlaucha, jest podobna do ludzi, a potem wszystko zaczyna się od nowa, pod wieczór wchodzi do niej onanista Mitrochin i szybkimi ruchami rozdłubuje dłutem dechę -zrzyn nad rokującą największe nadzieje dziurką. Potem czeka całkiem niedługo i już właś- 21 nie wzdryga się w kącie, słysząc szelest za przegródką. Do tej to stodoły nieugięcie wybiera się moja ukochana. Pospiesznie objaśniam jej skomplikowaną drogę, zupełnie nie mając pojęcia, jak ona tam trafi, a jeśli trafi, to jak, owiana mgłą i perfumami, przyjmie tę sromotę, jak uda jej się przejść w aksamitnych pantoflach po napęczniałej podłodze? Zaprowadzić jej nie mogę, ponieważ w ogóle nie wyobrażam sobie, jak można prowadzić kobiety w pewne miejsce i chcąc nie chcąc, zgłębiać tajniki tej absolutnie skrytej konieczności, tej apoteozy niezręczności i sponiewieranej godności. Wychodzi. Czekam na nią. .Rozumiem! Przeszła przez osiedle, poniżyła ją droga do cioci Dusi, oszołomiła pięciometrowa nora - ja już przywykłem, ale ona widzi ją pierwszy raz - zbutwiałe garbate posłanie, na którym będziemy, stół z kanapkami biało-czerwonymi i błyszczącymi obok mętnej, graniastej szklanki, w której rozmokła i rozcapierzyła się brudna, opuchnięta cebula, wystawiając ze swego wnętrza wstrętny, zielonkawy zarodek szczypiorka... - kiedy to wszystko zobaczyła, rozmyśliła się. Poszła! Po prostu zabrała się i poszła! Przecież torebkę też zabrała! Co prawda zostawiła wino... Przyniosła wino... W życiu bym nie pomyślał, że ktoś specjalnie dla mnie przyniesie wino. Odeszła! A jeśli nie odeszła, to zabłądziła, a jeśli nie zabłądziła, to ktoś się do niej przyczepił - tutej- 22 si mieszkańcy, jak wspomniałem, najzwyczajniej mogli pomyśleć, że to szpieg. Dopiero co w Mariinej Roszczy ludzie, którym losy ojczyzny nie są obojętne, złapali szpiega, przypuszczalnie amerykańskiego. A może nawet dwóch... - Czegoś ty, Kalinycz, w mordę kopany, moje drwa rowerem zatarasował? Nie skończyłeś jeszcze? - słychać za okienkiem dziarski początek dobrosąsiedzkiej rozmowy koło szopy. Nie spodziewałem się go, więc wzdrygam się, zastygam, podkradam się do okienka i zerkam przez szparę między zasłoną z gazy a obdrapaną ramą... Koło mojego oka, okrążając skamieniały guz olejnej farby na ciocinej ramie, pełznie strużka drobnych mrówek. Wypełzają z jednej szczelinki, żeby po trzech centymetrach zniknąć w następnej... Co tam mrówki! Mój wzrok dostrzegłby teraz nawet amebę... Ucho wyłowiłoby ultradźwięk... - Kalinycz, kurde... - rozległ się koło szopy dźwięk słyszalny, a moje serce zadudniło i omdlało, bo za plecami chwieją się i otwierają drzwi. Raptownie się obracam i ze zdumieniem widzę, że przez drzwi cicho wślizguje się moja ukochana. - Jestem - mówi, a ja swoim wyostrzonym wzrokiem bezzwłocznie i starannie wpijam się w jej aksamitne pantofle, szczególnie zaś w cieniutką linię pięknie zaczernionej podeszwy