Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Wyjrzał przez szparę. - Trzeba położyć temu kres. To hańba dla Albionu. Jest sposób, aby tego dokonać. Lord Montfallcon i Tan Hermiston rozmawiali półgłosem, przechadzając się po krużganku. Takiego aliansu Quire nie oczekiwał. Ci dwaj nigdy nie przestawali ze sobą i dlatego nie oczekiwał z tej strony żadnego niebezpieczeństwa. Bez wątpienia zbliżyły ich wspólne obawy. Gdy zniknęli mu z oczu, zamknął drzwi i ruszył znaną już trasą do Wschodniego Skrzydła, gdzie był umówiony. Zgodnie ze starym zwyczajem zawsze starał się być na miejscu wcześniej, niż go oczekiwano. Nie raz i nie dwa ocalił już w ten sposób życie. Doszedł do galerii ponad ogrodem, w którym wiosną Gloriana grała rolę Majowej Królewny. Światło księżyca wpadające przez liczne okna oświetlało galerię nie gorzej niż ogród. Quire odruchowo wyjrzał na zewnątrz, potem zatrzymał się i poszukał wzrokiem cienia, w którym mógłby się skryć. Z dołu dobiegały osobliwe dźwięki, jakby trzeszczenie i szelest, czy zgrzyt, przypominające odgłosy wydawane przez siekierę w rękach drwala. Gdy oczy Quire'a przywykły do ciemności, wydało mu się, że cały ogród z dębami i lasem, będącym schronieniem i żerowiskiem saren, kołyszą się. Po chwili zrozumiał, że ktoś musiał wejść na drewniane pomosty wiodące wokół parku. Sam wdrapywał się na nie parokrotnie i wiedział, że dają dobre oparcie dla nóg. W końcu usłyszał coś jeszcze, regularny, ostry odgłos: kling-klang, kling-klang... i ujrzał dwie postaci pojedynkujące się na szpady, podczas gdy kładki jęczały i skrzypiały pod nimi. Walczący przemieszczali się to tu, to tam, wpadali na liny, czasem celowo któryś rozkołysał ruchome podłoże. Quire obserwował ich przez parę chwil świadom, że każe czekać swojemu gościowi, ale ciekaw był wyniku pojedynku, szczególnie, że odgadł, kim byli walczący. Koniec końców, sam zachęcił ich do walki. Kling-klang, kling-klang. Zupełnie, jakby szalony ogrodnik postanowił o tej właśnie, późnej porze przyciąć martwe gałęzie. Skrzyp był coraz głośniejszy, jęki coraz bardziej urozmaicone. Pojedynkowicze pojawiali się i znikali pomiędzy gałęziami. Nagle zapadła cisza. Quire dojrzał postać opartą o linę, potem kładka przechyliła się i postać spadła. Jak mógł najszybciej, zbiegł po schodach do ogrodu. Gdy dopadł ciała, zwycięzca już stał nad pokonanym przeciwnikiem. Sir Amadis oddychał głęboko chowając szpadę do pochwy. - Chyba go zabiłem - powiedział. - Nie żył, gdy spadł. Biedny Gorius. - To był głupi pomysł - powiedział Quire. - Widziałeś nas? Ty i ilu jeszcze? - Kto to może wiedzieć? - Quire był przekonany, że nie było innych świadków. - Zostaniesz uwięziony, wygnany. - Pragnąłem Alys. I on też. - Teraz nie będzie chciała rozmawiać z żadnym z was. - Wiem. - Musisz wrócić do żony - powiedział Quire kierując się odruchem, po czym zamyślił się. - Tak, do Kentu. Rodzina Perrottów cię ochroni. - I co mam im powiedzieć? - Że jesteś ofiarą. Że spieraliście się o status Perrottów i że Ransley nazwał ich zdrajcami i chciał, by ich powywieszano. Usiłował cię zamordować. Coś w tym guście. Nie powinni mieć oporów wobec ciebie. - Wiem. Żona chce, abym jej towarzyszył. Ale nie mogłem. Lojalność mi nie pozwalała. I żądza. - Jeśli nadal chcesz pozostać wiernym Królowej, to oszczędź jej skandalu. - Quire był zachwycony. W ten sposób mógł utwierdzić Perrottów w ich nienawiści i przyspieszyć wypłynięcie floty. - Wyruszaj nie czekając, do rana będziesz już w Kencie. Tylko konia ci trzeba. Sir Amadis spojrzał z powątpiewaniem na Quire'a. - Coś chętnie się mnie pozbywasz, mości kapitanie. - Wiesz dobrze, że zawsze byłem twoim przyjacielem. Teraz próbuję tylko uratować cię od kary. - Kent jest jedynym rozwiązaniem, masz rację. - Sir Amadis odchodził już żwawym krokiem. - Zrobię co będę mógł, by ich uspokoić i uratować Albion od wojny. O ile to jeszcze możliwe. - Będziesz potężniejszy, niż Quire - powiedział kapitan machając mu na pożegnanie. Bez pośpiechu wrócił na galerię, gratulując sobie, że tak łatwo pozbył się dwóch postaci i rad, że szczęście go nie opuszcza. Lorda Shahryara spotkał w miejscu, które niegdyś było pralnią, zbudowaną na potrzeby Herna. Po parze i pocie nie pozostał już nawet ślad, woda odpłynęła bóg jeden wie gdzie, i cale pomieszczenie śmierdziało ługiem. Quire oparł się o drewnianą balię i uśmiechnął do lorda Shahryara, któremu wcale ta atmosfera nie odpowiadała. - Jeszcze tylko kilka dni - powiedział cicho - i flota Perrottów wyruszy w morze. - Nasze statki już wypłynęły, ale zakotwiczą w pewnej zatoce w Iberii, gdzie będą czekały, by przyjść Albionowi z pomocą. - Lord Shahryar był jakby przygnębiony. - Czy to się w ogóle uda, Quire? - Z pewnością - powiedział takim tonem, jakby podzielał nastrój Saracena. - Odrodzimy chwałę Albionu - zapalił się Shahryar. - Chociaż tak naprawdę nie ucierpiała ona ani trochę. Przystojny Hassan spodoba się narodowi. - Tak. I na dodatek będziecie mieli na swój użytek kłamstwo lepsze, niż wszystko, co potrafił wymyślić Montfallcon. Shahryar zauważył zgorzknienie brzmiące w tonie Quire'a. - Chyba nas nie zdradzisz? - Teraz? Jak mógłbym? Sprawy zaszły za daleko. - Co zrobisz potem? - Pewnie poszukam innego patrona