Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

— Nosi okulary i ma bliznę na policzku. — Znasz go? — O, bardzo dobrze! — odparł dziwnym tonem Wacław. Było coś takiego w tym tonie, że Motold nie spytał o nic więcej, zapanowała chwila ciszy, przerywanej pluskiem wioseł. Nagle Wacław rzekł: — A kogóż on ma teraz przy sobie — zapewne siostrę, a może żonę? — Nikogo. Nawet to był dla mnie punkt ujemny zrazu. Mam do familijnych urzędników większe zaufanie. — Jak to, więc w jego rękach bywają twoje pieniądze? — O, i grube czasami. — No, to bądź przygotowany, że cię okradnie z gotówki i pofałszuje twoje podpisy. Jeszcze bądź rad, jeśli przezeń nie wpadniesz do kryminału. — Skądże u licha to przypuszczasz? — Skąd? Bom w tych szponach był i wyszedłem ze wszystkiego odarty. Wtedy miał siostrę. — To on te twoje weksle pofałszował? — zawołała Zośka. — Jakże do tego przyszło, czymże on był dla ciebie? — Czym? Bratem swojej siostry. Przestał wiosłować i dodał: — Radzę ci, Kostek, godziny nie czekaj. Wracaj do domu, jedź do Gdańska, cofnij mu prawo działania w twych interesach, wygnaj go, a powiedz mu tylko, że Wacław Janicki ci wszystko opowiedział. Więcej nie trzeba, on wtedy zniknie, nie będzie protestować. Żebyż choć nie było za późno. — Toś mi dopiero strachu napędził. Toć tam jest obecnie mego drzewa na pięćdziesiąt tysięcy. — Dopłyniemy do Szafranki. Niech pan czyni, jak on radzi — rzekła Zośka. — Ja nie radzę, on musi tak czynić! Wacław wziął się znowu do wiosła, łódź ruszyła chyżej. Mignął w przelocie — miesiącem osrebrzony — dom Zośki. Motold spojrzał ku niemu i rzekł: — Jakieś fatum jednakże nie daje nam odbyć pielgrzymki do owej Kazimirki. — Jeśli przeznaczone, będziemy! — rzekł Wacław i jakąś gorączką objęty, parł łódź całą siłą ramion. Przybili wprost straży. Motold uścisnął ich dłonie i wyskoczył. — Daj znać o rezultacie — zawołał Wacław. — To tylko materialna strata. Troski niech pan ze sobą nie bierze w tę drogę — dodała Zośka. — Już nie wezmę — odparł patrząc za oddalającą się łodzią. Gdy stała się tylko punktem czarnym na srebrnej toni, wyrwało mu się z głębokim odetchnieniem: — Solvejg! Łódź była już daleko i długo milczeli oboje Janiccy, wreszcie Zośka rzekła: — Mam złe przeczucie. Przyjedzie za późno. — Straci tylko pieniądze — odparł ponuro Wacław — mnie ten rakarz drożej kosztował. — Kochałeś tę siostrę? — Dobrana z nich była para zbójów. — Gdzieżeś go poznał? — Poznałem ją pierwej. Pamiętam dobrze ten wieczór zimowy. Wracałem późno od kolegi do domu i natknąłem się na uliczną awanturę. Trzech pijanych napadło kobietę. Zwykła pospolita historia. Przepędziłem ich, ofiarowałem się odprowadzić ją do domu. Była zdyszana, wystraszona, niezdolna wymówić słowa, ledwie wyjąkała po długiej chwili nazwę ulicy, zresztą nie przemówiliśmy do siebie aż do bramy domu. Wtedy spojrzałem uważnie na nią i spotkałem jej spojrzenie. Miała oczy nieokreślonego koloru wodnej toni, a tak smutne i tak głębokie, żem poczuł nagły ból i drżenie w piersi, i takeśmy stali naprzeciw siebie, jakby szukając, co rzec, i nic nie rzekliśmy. Odeszła, milcząc, w bramę, a jam zawrócił do domu, unosząc to wejrzenie i to drżenie w duszy. W parę dni potem spotkałem ją na ulicy z mężczyzną, który wydał mi się już gdzieś widzianym. Spojrzeliśmy na siebie, spuściła oczy, jakby wystraszona — przeszli. Aż znowu byłem w jakiś czas potem w zarządzie kolei z interesem. Zwrócono mnie z moją sprawą do wydziału, gdzie naczelnikiem był Bronikowski. Na mój widok powstał bardzo uprzejmie, sprawę bardzo prędko załatwił, a gdym mu dziękował, rzekł: — „Miło mi było odsłużyć panu za opiekę nad siostrą i zawsze będę się czuć obowiązanym”. Przeznaczenie zmusiło mnie zatrzymać się, dalej mówić, wreszcie przedstawić się. Byliśmy znajomi. Dowiedziałem się, że niedawno tu zjechali z Kaukazu, nie znają nikogo, pracują oboje w tymże zarządzie, żyją odludnie i skromnie, nie posiadając poza pracą żadnego funduszu. Oszukany tą pokorą i szczerością, spytałem, czy mogę ich odwiedzić; dziękował jak za łaskę