Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Stary profesor Konczewski opowiedział swoje wrażenia z dawno odbytej podróży ("kiedy królowa Wiktoria była dziewicą") i zabierał się do wyrywania. Ale wzruszony młodymi wspomnieniami uśmiechnął się łaskawie i odłożył niemiły "katalożek". - Mamy tu jednak, o ile się nie mylę, prawdziwego Anglika. Botwid! Pójdź no tu i opowiedz nam, co wiesz o swojej Anglii. Botwid wyszedł na środek, ukłonił się wytwornie i sztywno - jak w najprawdziwszym kinematografie - spojrzał po klasie ze wzgardą i zaczął: - Anglia, panie profesorze, nie jest moją. Za to w Anglii nie mówią nikomu przez "ty", chyba w modlitwie lub w psalmach do Pana Boga dla wyrażenia najwyższej czci... Nie wiedząc, co na to odpowiedzieć, stary belfer wygnał go sprzed katedry i długo coś skrobał o tym skandalu w wielkim dzienniku klasowym. Po czym wyrwał Marka, bardzo szybko odprawił go z pałą i porwał inną ofiarę. Marek pisał w brulionie. "Czemu od pół roku siedzisz koło mnie jak mormon? Nosa zadzierasz, kiedy wszyscy nie gorsi od ciebie. Nie każdy może przyjechać z Anglii. Ale ty też nie przyjechałeś jeszcze z wielu miejsc, jakie są. Samochodem nikomu nie zaimponujesz, nawet w naszej dziurze. Ani monoklem. Nie rób ze siebie małpy. Czyż każdy Anglik musi być taki? Jeżeli nie, to się nie przymuszaj. Możesz mi odpisać w paru słowach. A jak nie, to nie". Wydarł kartkę i pod ławką podał sąsiadowi, nie patrząc. Przed końcem lekcji otrzymał odpowiedź. "Zachowuję się jak należy w waszym kraju, gdzie wszyscy są ciemni i głupi, gdzie się nic nie dzieje: Nie przyjechałem tu z własnej woli, bo pod przemocą. Tam mi było dobrze. Jest to mój permanentny protest. Oderwali mnie od wszystkich przyjaciół, więc po co mam się do kogo odzywać? Monokl to sprawa prywatna, a od razu mnie przezwali lordem Kretynem! Jacy inni, taki ja. O tobie wiem, co myśleć. Ale ty nic, więc i ja. Jeżeli chcesz, to od teraz możemy się znać. Od dawna miałem zamiar zaprosić cię do siebie na wakacje. Jeżeli się zgadzasz, odpisz zaraz". Mknęli. Marek zgubił się w pędzie i w obrazach podróży po dalekich, nieznanych stronach. Unikał pamięci na to, co go czeka u kresu za horyzontem sinych lasów, ku którym wciąż dążą i wciąż je mijają, i zawsze widzą przed sobą inne, nowe. Może tak będzie wiecznie? Ach, byłoby najlepiej. Najwyższe szczęście pędzić ku czemuś nieznanemu i nic nie wiedzieć! Lasy, piachy, pustynne mokradła, rozległe jak całe krainy, wielkie, niespodziane jeziora, nieznane rzeki. Przetną jakąś linię kolejową, która zaszła im drogę, przejadą pędem, trąbiąc przeraźliwie, przez środek jakiegoś żydowskiego miasta, przez brudne rojowisko niższych tworów, kątem oka ujrzą ich nikczemną nędzę i wylecą znowu w piękny świat, oni dwaj, ludzie wolni, panowie. Botwid patrzał przez swoje szkło na lewo, Marek na prawo. Nie mówili ze sobą prawie nic. Botwid w ogóle był niemową, Marek trzymał język za zębami ze strachu, że nie wytrzyma i zapyta wręcz, albowiem byli już niedaleko. Gdy się dowie, zdradzi się ze swoim strachem, ze swoją radością. Anglik nic nie powie, ale dostrzeże w lot, czego nie powinien. Najlepiej - nie pytać o nic i nic nie wiedzieć. A jeżeli ona właśnie, kiedy już tak strasznie blisko, płynie sobie w tej chwili po dalekim morzu? O tej porze może jest gdzieś w Szwajcarii, może na wyspie Wright? Taka wielka pani może być wszędzie. Zdusi, zdławi żal, sekunda rozpaczy. Natchnienie zaszepce maleńki wierszyk, najcichszy, najtajniejszy. Przybyli późnym wieczorem. Nikt na nich nie czekał. Marek skłonił się najpiękniej, jak umiał, poważnemu starszemu panu, który stał uśmiechnięty pod kolumnadą wjazdową. Ale był to stary lokaj Teofil, który Botwida pocałował w rękę. W sieni olbrzymiej i wysokiej jak kościół, w półmroku, stały z obu stron posągi. Zalana światłem sala jadalna, daleko w przestrzeni, pośrodku stół zastawiony po królewsku. Kredens, cała budowla, piętrzy się jak wielki ołtarz. Marek zasiadł do kolacji stropiony, wszystkiego niepewny i siebie, niemal w przerażeniu. Jadł, bojąc się obejrzeć wokoło. Nigdy nie widział nic podobnego. Do stołu usługiwała prześliczna panna w muślinowym fartuszku. Wstyd było brać, gdy podawała półmiski taka piękność. Botwid spoglądał na nią ostro, z nienawiścią. Z wytwornością jako gospodarz pożegnał gościa i życzył mu dobrej nocy. Wydał mu się tutaj, na miejscu, nie tylko dorosłym, ale jakby starcem. Przez schody, o jakich się czyta tylko w powieściach, kozaczek podobny do przebranej dziewczyny cicho po grubych dywanach zaprowadził go do jego pokoju. Był to wielki gabinet, zasłany dywanem, z alkową, z balkonem otwartym na szumiące drzewa. Na oknach stały olbrzymie bukiety róż