Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Stamtąd, z Amsterdam Nord, jeździli wieczorami do centrum i na czwarty dzień Marek zabrał ją do nocnego lokalu w Czerwonym Amsterdamie. Było to w pobliżu uniwersytetu, przy Singel Gracht. "Yab Yum", ni to klub, ni dyskoteka, z początku spodobał się jej. Wieczór rozpoczął się od tanecznych popisów roznegliżowanych dziewcząt, a zakończyć go miał publiczny stosunek. Kiedy para "aktorów" wyszła na podium i zaczęła obejmować się w takt zmysłowej muzyki, Magda, która pamiętała taką ledwie zasugerowaną scenę z pierwszego "Ojca Chrzestnego", poczuła przyjemne podniecenie. Ale nagle, w trakcie coraz energiczniejszych pieszczot występujących, przypomniała sobie, po co przyjechała do Holandii i co ją czeka już jutro - i zrobiło się jej niedobrze. Przez chwilę walczyła z mdłościami, a potem wstała gwałtownie i trzymając się za brzuch wybiegła do toalety. Kiedy wymiotowała do umywalki, bardziej poczuła niż usłyszała, że ktoś wszedł do środka - kątem oka dostrzegła Marka. Nad wanną cieknie bateria, trzeba wezwać kogoś z administracji. Pomyślała, że zainteresował się jej stanem, ale on nie zważając na nic, jednym szarpnięciem zadarł jej sukienkę, ściągnął figi i wszedł w nią ostro i boleśnie jak nigdy dotąd. Płakała głośno, widząc w lustrze swą przybliżającą się i oddalającą twarz z rozmazaną szminką, uwalanymi ustami i brodą, i kiedy poczuła gorąco wypełniające jej wnętrze, postanowiła, że jego dziecka nie chce za żadne skarby. Nie odezwała się do niego - śniadanie (ona sama nic nie jadła) i część przedpołudnia upłynęły im w absolutnym milczeniu. Odkąd Marek wyprowadził ją wczoraj z klubu bocznym wyjściem na małą uliczkę Spui, nie próbował nawiązać rozmowy. Nie interesowało ją, o czym on myśli, sama zaś z mściwą radością oczekiwała na moment pozbycia się jego dziecka. Teraz traktowała je jak obcy element - jako straż przednią podstępnego wroga, który zakradł się do jej wnętrza potajemnie, by ją rozsadzić od środka i zniszczyć. W nocy spadł świeży śnieg i kiedy jechali do lekarza o nazwisku van Hameln, wszystko było białe. Trotuary i jezdnie już odśnieżono, ale z nieba wciąż sypały się puszyste płatki. Pokój zabiegowy Hamelna również był sterylnie biały. Przez cały czas, kiedy asystentka, chyba pielęgniarka anestezjologiczna, przygotowywała ją do zabiegu, a ginekolog po raz kolejny - i najwyraźniej zupełnie zbędny - przeglądał wyniki zrobionych w Warszawie badań, Magda nie odzywała się. Marek wyszedł do poczekalni, van Hameln mówił do niej po angielsku, ale nie słuchała go. Okryta od szyi po pępek białym prześcieradłem, leżała rozpięta na fotelu ginekologicznym jak w machinie tortur. Pielęgniarka zdezynfekowała skórę na jej przedramieniu i wkłuła się do żyły - Magda słyszała jeszcze cichy szczęk przekładanych narzędzi chirurgicznych i zanim doliczyła głośno do siedmiu, już spała. Śnił się jej ciepły śnieg, olbrzymia gorąca biel, którą była otulona. Było cicho, spokojnie i czuła się bezpiecznie. Stopniowo, skądś z daleka, zaczął dochodzić stłumiony, rytmiczny dźwięk - z każdą chwilą nasilał się i drażnił ją. W pewnym momencie stwierdziła z przerażeniem (choć dlaczego z przerażeniem, tego nie wiedziała), że nie śpi już, że przekroczyła delikatną granicę pomiędzy snem a jawą i coraz wyraźniej czuje swoje ciało. Nadal nie otwierała oczu, mając ciągle nadzieję, iż może uda się jej zanurzyć ponownie w bezpiecznej bieli, ale nie wychodziło. Czuła się coraz bardziej trzeźwa i świadoma - świadoma tego, iż najwyraźniej jedzie dokądś pociągiem. Pociągiem? Przecież przylecieli z Markiem do Holandii samolotem... Nagle przypomniała sobie wszystko aż do momentu, kiedy uśpiono ją w gabinecie van Hamelna w Bosum, małej mieścinie pod Amsterdamem - i podniosła powieki. Zdumienie i oszołomienie najpierw odebrało jej mowę, a potem zachłysnęła się strasznym krzykiem zwierzęcego przerażenia. Siedziała w wielkim i prawie pustym przedziale kolejowym, a za oknem przesuwał się śnieżny pejzaż charakterystyczny dla dalekiego północnego wschodu