Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Włożyła mu w jedną rękę kawał chleba, w drugą marchew – no, , usnął jakoś. Ale nazajutrz, skoro świt, to samo: jeść i jeść! „ A czy cię wilk ślepiami obświecił, że się też najeść nie możesz! ” – myśli baba karmiąc go, a precz się dziwuje, co za odmiana taka! Toć ten Jaśko dotąd jadł tyle, że i za wróbelka nie pojadł, a teraz głodny ciągle. Nic, tylko przy kołysce stój i do gąbki mu podawaj. Łyka jak stary, wytrzeszcza oczy jak żaba, ze wszystkim inszy, jakby nie ten sam. Przeszło tak kilka dni, przeszedł tydzień. Aż tu widzi baba, że co w garnku zostawi, czy klusków, czy grochu, a wyjdzie z izby, to zaraz jej wszystko ktoś pozjada. – Co takiego się tu dzieje? ? – mówi baba i aż w głowę od dziwu zachodzi. Myślała, że to kot. Obiła kota, do komory go zamknęła, poszła. Wraca, a tu garnki puste, rynka wylizana, i okrasy nic nie zostało. Idzie do komory, patrzy: kot siedzi, jak siedział, a miauczy okrutnie, bo mu aż boki wpadły, taki głodny. Widzi baba, że nie kot, więc Kruczek chyba! A miała przy chałupie czarnego psiaka, co się Kruczek wabił. Nuż go okładać kijem. Psiak skomli, bo mu się krzywda dzieje, ból w kościach nieznośny, sień zamknięta, uciec nie ma kędy, a baba co go grzmotnie, to krzyczy: „ A nie rusz! A wara! ” Kręci się Kruczek, piszczy, rad by się w ziemię schować, aż się baba zmachała i kij cisnęła. Tak dopieroż Kruczek niebożę ogon pod siebie, a skomląc okrutnie, do obórki się powlókł – i tam obite boki lizał do wieczora. Nazajutrz baba i kota, i Kruczka w komorze zamyka, garnki w piec wstawia i do sąsiadki idzie. Posiedziała trochę u sąsiadki, pogadała, wraca, a tu sądny dzień w chałupie. Kot z psem drą się w komorze tak, że aż sierść pod pułapem lata, a w izbie piec otwarty, garnki próżne, rynka wylizana z omasty, jakby ją kto umył, a dzieciak w kołysce krzyczy, aż się rozlega! Chwyciła się baba za głowę z wielkiego frasunku, ale ją zaraz potem złość wzięła, więc tylko pięść o pięść trzasnąwszy mówi: – Czekajże, , zła psoto! Już ja cię upatrzę! I cała w myślach do kołyski podeszła, bo ów podrzutek darł się wniebogłosy. Karmi go biedne matczysko, a łzy jej kapią z oczu, gdy na dziecko spojrzy: tak jej się Jaśko odmienił! Dawniej z nim przed chatą siadła na progu, a kto przeszedł, to chwalił, jako że takiego dziecka daleko było szukać. Teraz go ludziom pokazać nie śmie, takie się zrobiło poczwarne straszydło. Nie uśmiechnie się, nie zagwarzy, rączek do matczynych korali nie wyciągnie, tylko leży odęte, namarszczone, łyse, jakby co starego. Róść też nie rośnie, tylko głowa wielką i ciężka sterczy mu jak dynia. Istna pokraka! Już mu i urok odczyniła, trzy węgielki żarzące, trzy kruszyny chleba na wodę rzucając; już go i w hebdzie kąpała, które to ziele od złych oczu bardzo jest pomocne; już go i baźkami z kwietniowej palmy okadzała, i wiórzyskiem z wypróchniałej wierzby, co na rozstaju rosła – nic nie pomogło. A tu teraz w dodatku taka utrata! Nagotuje jadła jakby na dwóch chłopów, a wychyli się z izby, to i na nią jedną w garnku nie zostanie. 24 – Dzieciak, jak dzieciak – mówi rozżalona kobieta. – Wola i dopust Boży! Ale co tego wyjadania, to nie daruję! Żeby nie wiedzieć co – nie daruję! ! II Nazajutrz nagotowała baba garnek kapusty, nagotowała garnek grochu, zasmażyła godny kęs słoniny, wstawiła to wszystko w piec, zamknęła, kota i Kruczka wzięła z sobą, nakarmiła dziecko i poszła. Nie poszła jednak daleko, tylko za węgłem stanęła i przez szybkę patrzy! Patrzy, aż tu się podnosi z pościółki ów odmieniec i w kołysce siadłszy rozgląda się po izbie, czy w niej kogo nie ma. Patrzy baba dalej, a ów się z kołyski gramoli i prosto do pieca! Przyszedł, drzwiczki otworzył, pociągnął mile nosem, bo mu zapachniały skwarki w rynce, i dalej łyżki szukać. A łyżki były zatknięte w łyżniku. Źle mu było sięgać, wlazł na skrzynkę i dopiero, co największą wybrawszy, nuż do garnków owych. Wyciągnął z pieca kapustę, słoniną okrasił, grochu dokłada, a je – aż mu się uszy trzęsą. Struchlała baba na to widowisko, klasnęła w ręce i nuż do sąsiadki po radę. Przybieżały obie pędem, patrzą, a w garnkach już mało co, a ów aż sapie, a jeść nie ustaje. Wyjadł kapustę, wyjadł groch do czysta, łyżką w puste dno stuknął, przechylił rynkę, wylizał, co zbyło okrasy, w piec garnki wstawił, chodzi po izbie jak stary i po kątach patrzy. Baba tylko zęby ściska, ale nic. Chodzi ów, patrzy, znalazł jaje, co je kokosza pod kobiałką zniosła. Nuż oną wielką głową kręcić a dziwować się owemu jaju. – Siedemdziesiąt i siedem lat żyję – powiada – a jeszczem też takiej beczki bez obręczy nie widział. Zaraz sąsiadka poznała po tych słowach, że to jest Krasnoludek. – Nie ma co – mówi – tylko Boga na pomoc wezwać, tęgą wić brzozową wyciąć, tego odmieńca na leśne jabłko zbić i na śmietnisko cisnąć. Jak będzie na śmietnisku wrzeszczał, to Krasnoludki dziecko prawe odniosą, a tego nietwora zabiorą sobie. Trafiło to babie do serca. Jakże nie skoczy do brzeziny, jak nie wyłamie jedną witkę, jak nie wpadnie do izby, jak nie chwyci podrzutka, jak go nie zacznie bić. – Za moje jadło. . . . za mego Jaśka. . . za moją szkodę. . . masz. . . masz. . . masz! Krzyczy ów, aż go w niebie słychać, a baba nie ustaje, tylko ćwiczy. A mieszkała w trzeciej chacie Kukulina, wdowa, z małą córuchną Marysią. Trzeba, że na tę chwilę wzięła owa wdowa dziewuszkę swoją na ręce i szła pleć na dworskie pole. Słyszy wrzask nieludzki u sąsiadki, więc stanęła i myśli: „ Juści nie co, tylko biją kogoś. Trzeba iść bronić ” . A tuż i jej dziecina, co jeszcze mówić nie umiała, kwilić zaczęła z żalu, że się komuś krzywda i ból taki dzieje. Spojrzała Kukulina ku drodze, spojrzała ku słońcu, że już podbiegło w górę, żal jej było czas tracić, jako że robotna była bardzo, ale przecież litość przemogła. Idzie tedy do sąsiadki, a tu drzwi zamknięte. – Sąsiadko! ! – woła. . – A któż to tam tak krzyczy? ? A baba: – Nie wasza w tym rzecz! ! Idźcie swoją drogą! Więc Kukulina: 25 – Sąsiadko! – woła znowu. – Jużci ani chybi, tylko swojego Jaśka bijecie. Folgujcież mu, boć to małe jeszcze. A baba: – Taki on mój, , odmieniec, jak i ten zły wiatr, co po polu lata! – Choćby i nie wasz był, , folgujcie, bo ciężko tego krzyku słuchać! A już i Marysia coraz rzewniej płakać zaczyna. Więc baba w złości: – Widzicie ją, jaka miłosierna! . . . Jaką się to opiekunką obrała! Ruszaj, skądeś przyszła, a do cudzych drzwi nosa nie wtykaj, bo ci przytną razem i z tą piszczką twoją! Przykro było Kukulinie taką odprawę wziąć; ale że w chałupie ucichło, więc myśli: „ Niech tam, udobrucha się ona. Mało ci człowiek w złości powie, a tego mu pamiętać nie trza. Dobrze, że już cicho ” . I poszła. Ale i Krasnoludki usłyszały krzyk Podziomka swego, więc mówią: – Źle! ! Nie ma co, trza iść na ratunek