Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
A zatem każde przedstawienie będzie miało gwarantowane trzy miesiące, no i uniezależnimy się pod tym względem. Gdyby Colin miał ochotę wystawić coś dla mnie... - Miałby ochotę. Z pewnością! - podchwyciła Gretchen. - W takim prześlicznym teatrze! Colin skarży się nieraz na obrzydliwe, stare budy z Broadwayu. Jak przyjedzie do Nowego Jorku, sprowadzę go tutaj, żeby obejrzał sobie twój teatr. Chociaż... Czy ja wiem? Może to nie najlepszy pomysł? - Czemu? - zdziwił się Rudolf. - Bo on okropnie lubi wojować z ludźmi, którzy go zatrudniają. - Ze mną nie będzie wojował - odrzekł z przekonaniem Rudolf, gdyż on i Burke polubili się już przy pierwszym spotkaniu. - Wobec artystów jestem uległy i z całym respektem. A teraz należy coś wypić. Gretchen spojrzała na zegarek. - Obawiam się, że muszę zmykać. O ósmej Colin zadzwoni do hotelu i będzie wściekły, jeżeli nie przyjmę telefonu. Johnny, a może pojechalibyśmy razem. Zgoda? - Jestem do usług szanownej pani - odpowiedział Johnny. Gretchen pożegnała brata pocałunkiem i pozostawiła go w teatrze, gdzie twarz Rudolfa rozjaśniały światła rampy, a panna Prescott - ruchliwa, czynna, ładna - zmieniała obiektywy i raz po raz robiła nowe zdjęcia. Johnny i Gretchen odeszli w stronę samochodu i po drodze minęli bar. Gretchen była kontenta, że nie przyjęła zaproszenia brata, bo przez okno dostrzegła w ciemnym wnętrzu pochyloną nad szklanką sylwetkę, która z całą pewnością była jej znajoma. Nawet po piętnastu latach Teddy Boylan potrafiłby wyprowadzić ją z równowagi, a tego nie życzyła sobie wcale. Telefon brzęczał, gdy otworzyła drzwi swojego apartamentu. Dzwoniono z Kalifornii - ale nie był to Colin. Dyrektor studio z żalem zawiadamiał panią Burke, że jej małżonek zginął w wypadku samochodowym o pierwszej po południu. Od tego czasu nie żył, a ona nic nie wiedziała! Spokojnie podziękowała za dyskretne słowa współczucia, odłożyła słuchawkę i nie zapalając światła, długo siedziała sama w hotelowym pokoju. Rozdział II 1960 - Popróbuj zwarcia, Tommy! Więcej zwarć! - zawołał Schultz, gdy dzwonek zapowiedział ostatnią rundę spotkania sparringowego. Bokser, z którym Quayles miał spotkanie za pięć dni, był mistrzem w zwarciu, więc Tom powinien naśladować jego styl. Jednakże Quayles - tancerz i żongler o ruchliwych, elastycznych nogach i zwinnych pięściach - był niełatwy w walce takiego rodzaju. Nigdy nie uszkodził poważnie przeciwników, ale dzięki sprytowi zaszedł daleko. Walka miała być nadawana w telewizji krajowej, za co Quayles dostawał dwadzieścia tysięcy. Honorarium Toma za jego udział w imprezie wynosiło sześćset dolarów. Byłoby mniejsze, gdyby Schultz, który - przynajmniej pod względem finansowym opiekował się obydwoma bokserami - nie wojował o pieniądze z organizatorami meczu. W grę wchodziły kapitały mafii, a jak wiadomo, nie uczestniczą w niej ludzie skorzy do filantropii. Ring treningowy postawiono w teatrze, a kibice, którzy przyszli obejrzeć walkę - panowie w kanarkowożółtych spodniach i noszonych w Las Vegas fantazyjnych koszulkach - zajmowali pierwsze rzędy parteru. Pośrodku sceny Tom czuł się bardziej aktorem niż bokserem. Rundę zapoczątkował natarciem na przeciwnika, który miał płaską, tępą twarz i śmiertelnie zimne, jasne oczy pod skórzaną opaską chroniącą czoło. Trenując z Tomem miewał zawsze na ustach lekceważący uśmieszek, jak gdyby za niedorzeczność uważał, że jednocześnie znajdują się na tym samym ringu. Nigdy z nim nie rozmawiał, nie mówił mu nawet dzień dobry, chociaż obydwaj należeli przecież do jednej "stajni". Tom miał tylko tę satysfakcję, że obrabiał żonę Quaylesa i spodziewał się wcześniej lub później poinformować go o tym. Quayles tańczył w przód i w tył, zadawał przeciwnikowi ciosy łatwo parował jego sierpy popisując się przed widownią pozwalał na zwarcie, a później jednym zwinnym ruchem głowy unikał trafienia i wywoływał wrzaski wśród kibiców. Partnerzy sparringowi nie powinni wyrządzać krzywdy mistrzom, z którymi walczą, ale to było ostatnie spotkanie treningowe, więc Tom atakował zawzięcie, nie licząc się z ewentualnymi konsekwencjami. Chciał bodaj raz porządnie stuknąć skurwysyna, posadzić go na tych jego deseniowych spodenkach gimnastycznych. Quayles zorientował się do czego przeciwnik zmierza, więc z jeszcze bardziej niż dotąd wyniosłym uśmiechem cofał się i nacierał robił zgrabne uniki, w powietrzu chwytał zadawane ciosy. Pod koniec rundy nie był nawet spocony i mimo zawziętych, dwuminutowych usiłowań Toma nie miał na ciele ani jednego śladu rękawicy. - Powinieneś pętaku zapłacić mi za lekcję boksu - powiedział, gdy zabrzmiał znów dzwonek. - Mam nadzieję, stary żłobie, że tamten zatłucze cię w piątek - odgryzł się Tom i zszedł z ringu, aby zaraz wziąć natrysk. Tymczasem Quayles mocował się z linami, robił ćwiczenia gimnastyczne, bombardował pięściami worek. Drań nie męczy się nigdy, myślał Tom. Łakomie wchłania wiadomości, no i skończy pewno jako mistrz wagi średniej z milionowym kontem w banku. Kiedy wrócił spod natrysku mając skórę pod oczyma zaczerwienioną od uderzeń przeciwnika, tamten był wciąż na scenie, popisywał się nadal, a wśród kibiców w cyrkowych ubiorach raz po raz odzywały się "ochy" i "achy". Tom dostał od Schultza kopertę z pięćdziesięcioma dolarami za dwie odbyte rundy, szybko ominął tłum kibiców i wyszedł w skwarne popołudnie Las Vegas