Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Zamierzali wyruszyć natychmiast, tymczasem znów za-^bałaganili niemal do południa. Damian pozazdrościł Marzenie tenisówek, obliczył, że stać ich jeszcze na ten wydatek i uparł się, żeby czekać do otwarcia sklepów. Butów ¦wprawdzie nie nabył, ekspedientka zarzekała się, że zapomniała, jak tenisówki wyglądają, od tak dawna nie mieli dostawy, zrobił się raban, przyleciało kierownictwo i zbeształo Danka za wrogą propagandę. Markotny i zarazem zacietrzewiony dołączył do przyjaciół, czekających na niego przed sklepem. — Noga moja więcej tu nie postanie! —wymyślił kilka .bardzo wyszukanych przekleństw, które w rozterkę wpra- 26 wity Marzenę, nie wiedziała bowiem, czy śmiać się, czy też współczuć bratu. Za najbliższym rogiem chłopaków dokładnie uziemiło. Miejscowy sklep ze sprzętem rybackim oferował towar, o jakim im się nie śniło, w mieście Łodzi dostępny jedynie podróżnikom albo dewizowcom. Cuda. I to za najzwyklejsze złotówki. Prawda i to, że nie za małe pieniążki. — Człowieku! Masz pojęcie? Emte forelle! Przecież ja właśnie o tym marzyłem? — A tam, zobacz, norweskie kotwiczki do woblerów... — Kryształki firmy Mustad! Jak rany! ¦— Wchodzimy? — Jasne. — Nie mamy pieniędzy — syknęła Marzena, ciągnąc brata za rękaw. Damian odskoczył. Głodnym wzrokiem wpatrzył się w wystawę, po jego minie widać było, że jest mu wszystko jedno. >— Nie łam się, stary — machnął ręką Tomasz.—Doju-1ra i tak nam wystarczy, a później się odkujemy i w razie czego oddasz. Marzena z oburzeniem spoglądała na tę męską sitwę, brat jednakże czuł się całkowicie rozgrzeszony. Wparowali obaj do środka i przez szybę widać było, jak się tam pano-szą. Zmobilizowali całą obsługę. Z entuzjazmem oglądali, wybierali, namyślali się, decydowali. Ze sklepu wyszli promienni jak dwa słońca. — Ile wam zostało? — podstępnie zagadnęła Marzena. Damian pośpiesznie schował portfel, jak gdyby w obawie, aby nie wtykała tam swego nosa. — Wystarczy — powiedział Tomasz. — Czuję się jak odrodzony. Teraz, nie mieszkając, ruszamy na miejsce przeznaczenia. ¦— Wyrażasz się tak książkowo... — Bo czuję się podniośle. Drzyjcie, szczupaki! Żaden nam się nie oprze! 27 — Jeżeli w ogóle będziecie mieli okazję, żeby się z nimi spotkać — Marzena prowokacyjnie zakolebała okrągłymi tyłeczkiem. — Czeka was niewolnicza praca, mili baranko-wie. Nie czytaliście „Chaty wuja Toma"? Damian pozieleniał, nie doszło jednak do sprzeczki, bo Tomek gnał na dworzec jak rakieta z przyśpieszeniem. Maluczko, a znów ucieknie im ten. ostatni dzisiaj autobus.. Opamiętali się i skoczyli naprzód. Podstawiono dychawiczny gruchot na łysych oponach. Okazy takie kursowały zapewne tylko po trasach najmniej reprezentacyjnych i drogach najbardziej zakazanych. Marzenę, kiedy wsiadała, zaczęty trapić najgorsze przeczucia. Będzie to jakaś wiocha zakazana, dziura zatęchła, gdzie ani towarzystwa, ani rozrywek. Ryby? Trzeba mieć źle w głowie. Autobus był tak zatłoczony, że przez cały czas stali. Mijali lasy bukowe, niewysokie wzgórza znaczone fioletowymi zagonami kartoflisk, niskie zboża czesane wiatrem, bełkotliwe rzeczułki w krętych jarach o zboczach nastroszonych kępami dzikich róż, które teraz właśnie rozkwitały okryte kremowym lub koralowym kwieciem. Wioski, przez które przejeżdżali, wydawały się nadzwyczaj dobrze zagospodarowane. Czyściuteńkie, krawężniki pobielone, żadnych rozwalających się bud, chociaż wiele domów starych, drewnianych, ukwiecone ogrody, starannie przystrzyżone żywopłoty. Inny świat. Przywykli przecież w okolicach miasta Łodzi do owej szczytnej zasady: „krzywo, prosto, aby ostro", do prowizorki, niechlujstwa i tandety. Bogactwa tutaj nie było widać, ale staranność taką, że aż ich onieśmielała. Zajaśniały niebieskawe tonie szeroko rozlanego jeziora. Długo posuwali się jego brzegiem, później szosa zagłębiła się między lesiste pagórki, tutaj przeważały sosny, pod którymi sterczały krępe jałowce jak rzesze ciekawskich karłów. Droga wspięła się na rozłożystą wyniosłość, roztoczyła się przed nimi zielona dolina. Kościół z czerwonej cegły chował się w kępach wiekowych lip. Szeroka ulica nadje-/iornej osady doprowadziła do obszernego placu, przy którym znajdował się pawilon handlowy, chwilowo nieczynny, jak głosiła wystawiona w oknie kartka, gospoda oraz przystanek. Tomek popchnął przyjació! do wyjścia. W oczy bił blask od migotliwych wód rozciągających się o kilka zaledwie metrów od szosy. Wciągnęli w nozdrza zapach szlamu, wody, dalekiej przestrzeni. Wieś wydawała się opustoszała. Przyzwyczajeni do bezładnej miejskiej krzątaniny, oszołomieni byli tą ciszą i •^pokojem. Okolica wydawała się przyjazna i gościnna. Skrzące się :onie jeziora, które niknęły gdzieś w dali, zdawały się zapraszać do dalekiej wyprawy. Na sąsiednich wzgórzach lYerniały przyczółki lasu, odległe zabudowania były skryte w bukietach sadów. Rząd topól rzeźbił się w rozsłonecznio-nvm powietrzu na grzbiecie pagórów. Biegła tamtędy dro-•'.a znana tylko miejscowym. Wyglądało na to, że okolica nawykła wystarczać sobie, polegać na sobie i nie szukać cu-dnw za horyzontem. Budyń z sokiem — podsumowała Marzena. — Jak < mi tu żyją? Zdechłabym z nudy, gdybym musiała mieszkać u takiej dziurze na stałe