Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Wiatr odsłonił kości leżące wzdłuż ich szlaku, kości beshti, trzech zwierząt bez śladu uprzęży, co świadczyło, że nawet dzikie beshti nie mogą sprostać burzom Lakht. W miarę upływu dni głosy stawały się coraz głośniejsze. Marak, Marak, słyszysz nas? Albo znów ten bezmyślny hałas, Marak, Marak, Marak. Głosy wróciły, wyraźniejsze niż kiedykolwiek przedtem. Wydawało się, że w końcu rozbrzmiewa w nich zadowolenie. W pewnym sensie Marak czuł się bezpieczniejszy niż kiedykolwiek dotąd, bardziej oddany temu, co przez całe życie stawiało wobec niego żądania, i pewniejszy, że podąża właściwą drogą. Nie myślał już o ucieczce. Odrzucił też jednak myśl o tym, że ta podróż kiedykolwiek się skończy. Stała się światem samym w sobie. Zawierała wszelkie cele, wszelkie planowanie. Zwierzęta szły po wydmach jedno za drugim, lecz na spękanych nieckach rozchodziły się dwójkami i trójkami; osiągały taki porządek poprzez powolne zmiany tempa marszu, kiedy jeden wierzchowiec poruszał się nieco szybciej od sąsiada albo któryś z jeźdźców znudził się widokiem zadu zwierzęcia idącego przed nim i chciał popatrzeć na coś innego. W ten sposób pewnego dnia Hati zbliżyła się do Maraka; nic nie mówiła, tylko zerkała na niego z bliska, nie zasłaniając twarzy. Nagle zrozumiał, co mu proponuje. I skoro zaproszenie padło, wycofał się, zadając sobie pytanie, jak to będzie i co rozpętają. W ich grupie nie było partnerów. Nigdy ich nie było. Stosunki między nimi nabrały spokojnej monotonii, którą to zasadę ustaliła sama Hati, a teraz ją łamała. W obliczu pustynnej oszczędności Marak nabrał niechęci do zmieniania czegokolwiek, co dobrze funkcjonowało. Nie znalazł żadnej odpowiedzi, udając, że nic nie widzi, podczas gdy jego myśli pędziły niemal w panice. Przez jakiś czas jechali razem, a potem kobieta znów została w tyle. Leżąc w południe na swojej macie z rękami pod głową, Marak uznał, że powstrzymała go być może myśl o dzieleniu maty z szaleństwem równie wielkim i spokojnym, jak jego własne. Istniała też kwestia robienia tego w biały dzień, na oczach pozostałych. Nie było innego miejsca oprócz namiotu, który dzielił ni z nią oraz Norit, au'it, garncarzem, sadownikiem i resztą mężczyzn. Szukanie samotności wśród wydm byłoby czystą głupotą, doskonałym sposobem na spotkanie śmiertelnych niespodzianek pustyni. Największą samotność można było znaleźć za zasłoną w jednym rogu każdego z namiotów, gdzie mieściła się latryna, i nikt nie odchodził dalej ani nie spodziewał się, że nie będzie obserwowany gdziekolwiek indziej. To jasne, że pozostali będą ich obserwować. Odwrócił głowę i, jak się tego obawiał, zobaczył, że Hati leży na boku i patrzy na niego. Tego wieczoru, gdy jechali przez czerwoną, pofalowaną gładź, jechała obok niego, nawet nie usiłując tego tłumaczyć przemieszczaniem się wierzchowców. - Dlaczego odwracasz wzrok? - zapytała. Te oczy mogłyby stopić mosiądz. I nie były ciemne. Były przejrzyście piwne. Stwierdził, że zauważa to po raz pierwszy, w gasnącym świetle zmierzchu, i że podziwia to, co widzi. Krew mu się wzburzyła. Zauważył, że odmawianie jej sprawia mu coraz większą trudność i że musi podjąć decyzję... dania jej stanowczej odprawy. Albo i nie. - Nie odwracam wzroku - powiedział i dał jej w ten sposób do zrozumienia, że w jakiś sposób chce tego, co ona. - Ale nie tutaj. - Gdzie? - zapytała. Pokazała ciemną dłonią na siebie, na całą Lakht, jakby śmiejąc się z niego. - Jeśli nie tu, to gdzie? W latrynie? Chyba nie. - Przyjedziemy do jakiejś wioski - odparł. - Pod dachem. - Pod dachem - powtórzyła w zdumieniu, jakby była to najmniej konieczna rzecz, którą mógł wymienić. - Urodziłem się w wiosce i tam żyłem. - Nie jeździsz jak ktoś z wioski. Pod dachem. Wydawało się, że wciąż ją to zdumiewa. - Albo jeśli znajdziemy jakieś bezpieczne miejsce. Roześmiała się z jego głupoty, z pomysłu, że jakiekolwiek odosobnione miejsce na pustyni może być bezpieczne, a on wiedział, że Hati ma rację. Wśród skał były drapieżniki, drapieżniki były na pustych piaskach. Wyprawienie się za wydmę stanowiło zaproszenie do katastrofy. Nigdzie nie było odosobnionego miejsca, a Marak bardzo go teraz pragnął. - Nazywam się Hati. Hati Makri an'i Keran. To znaczy z plemienia Keran. Makri to imię jej matki, a Keran nazwa plemienia. Usłyszawszy to, był zarazem zaskoczony i nie zaskoczony: znał zwyczaje Keranów, którzy nie brali udziału w żadnych cudzych wojnach i bardzo często odmawiali płacenia podatków nakładanych przez Ilę oraz dostarczania jej wojowników. Był to lud dziki, gwałtowny, zdolny do walki w pojedynkę, jeśli nie jako plemię. Czy szaleństwo ogarniające wioski zapełzło nawet tam, do najdzikszego, najmniej towarzyskiego ludu na świecie? - Pokój - rzekł Marak. To była pierwsze słowo, jakie wypo wiadało się przy spotkaniu kogoś obcego na pustyni. -Pokój - odparła Hati. Jej oczy płonęły zadowoleniem ze zdobycia Maraka. - A zatem pod dachem. Kobieta z Tarsy też -dodała. Wśród Keranów kobieta mogła zażądać drugiej żony albo drugiego męża; z kolei małżonkowie działający na podstawie porozumienia mogli zażądać trzeciego albo czwartego. Marak zauważył, jak Hati polubiła Norit, żonę z Tarsy o delikatnych dłoniach, i uczyła ją tak skutecznie, że teraz Norit potrafiła wsiadać, zsiadać i jeździć o wiele lepiej, niż kiedykolwiek sądził. Norit z pewnością stanowiła zagadkę dla Hati, która stała się -w pewnym stopniu - jej przyjaciółką. Marak spostrzegł teraz, że zadeklarował swą gotowość. Nie był tchórzem, by się wycofywać. Nie znajdował się w Kais Tain, gdzie małżeństwo było monogamiczne i kobiety, lecz nie mężczyźni, mogły ponieść śmierć za samo podejrzenie o niewierność. Na co zatem się zgodził? Na noc spędzoną pod dachem? Czy na całe życie z dwiema kobietami? Oraz zerwanie ze wszystkimi obyczajami zachodu? Jego ojciec byłby przerażony. - Nie jestem an'i Keran - powiedział. - Będziesz nim, gdy tylko się ze sobą prześpimy - odparła Hati i wyznała coś, od czego - bynajmniej nie od zachodzącego słońca - zrobiło mu się ciepło: - Jestem wtajemniczona. - Czyż czegoś, czego nie da się znaleźć, nie określano wyrażeniem „kerańska dziewica"? Kobiety tego plemienia pilnowały, by takich nie było. Hati nie nazwała siebie jednak żoną ani wdową. Nie miała przed nim mężczyzny. Obok niego spała tylko au'it. Kiedy jednak rozbili namioty następnym razem, Hati rozwinęła swoją matę obok maty Mara-ka. Bez słowa, zakładając, że ma do tego prawo, położyła się w swoich szatach i zasłonie na twarzy. Marak powiedział, że dopiero pod dachem, ale przez zawarcie tej umowy dał jej pewne prawo i nie miał pojęcia, co robić, by zapobiec temu rozmyślnemu atakowi na swoje zmysły. Przez uniesione poły namiotu wpadało rozpalone powietrze; Hati odwróciła się na bok twarzą do Maraka, a on na plecy i patrzył na płótno nad głową. A nad nim południowe słońce prześwitywało przez gruby materiał