Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
To znaczyło, że nie będą rozmawiać o głupstwach i baron da Ronno, wyprostował się z trudem. — Co myślicie o tym wszystkim, przyjacielu? — zapytał książę zupełnie innym tonem, poważnym i nieco posępnym. — Co sądzicie o tym, że pierwsze miasto, do którego weszliśmy, przyjęło nas jak oczekiwanych gości? Specjalnie uważałem, żeby wszystkie dania, które mi podawano, najpierw spróbowała któraś z dziewcząt. Nie rozumiem tego serdecznego przyjęcia. A może oni, widząc nasz pochód, wzięli nas za bogaczy i teraz liczą na hojną zapłatę? — Nie — pokręcił głową da Ronno. — To ich obyczaj. Tutaj, jak sądzę, tak wita się każdego, kto przybył zza gór. Słyszałem od turańskich i vendhyjskich kupców, że w Khitaju zawsze podejmuje się obcokrajowców jak królów — ale tylko przez pierwsze trzy dni. Po upływie tego czasu gość musi za wszystko płacić złotem — i wielu, raz skosztowawszy tego owocu, płaci… — Zamilkł, wypił łyk wina, po czym kontynuował: — Nie, mnie niepokoi co innego. Nie próbowali dowiedzieć się, kim jesteśmy, nie próbowali znaleźć człowieka, który mógłby się z nami porozumieć, nie zadali ani jednego pytania! A jednocześnie dokładnie oddzielili sługi od panów, mimo że wasi paziowie, mój książę, odziani są nie gorzej niż rycerze w oddziale. Skąd oni wiedzą, kim jesteśmy? Skąd wiedzieli, że przybędziemy właśnie tego dnia? Przecież już stali na moście, gdy my wyjechaliśmy z dżungli. Oto, co mnie niepokoi, panie. Niedobrze, że nikt z nich najwidoczniej nie zna ani słowa po zingarsku… Parawan, jakimś sposobem przesuwający się wzdłuż ściany i służący za drzwi, odsunął się. Paź skłonił się i powiedział: — Przyszli do was ludzie, książę. Zdaje się, że to miejscowe władze. Jeden z nich mówi po aquilońsku. Rozkażecie wpuścić? — Aha! — powiedział baron z nieoczekiwaną posępnością. — Dlaczego właśnie po aquilońsku, a nie po turańsku? Przez cały ten czas nie usłyszeli od nas ani jednego słowa! — Wystarczy, przyjacielu, wasza podejrzliwość staje się przesadna — odezwał się książę. — To, że nie jesteśmy ani Turańczykami, ani Vendhyjczykami, jak sądzę widzi, każdy. Wasze opowiadanie o tym, jak się tu wyciąga pieniądze od cudzoziemców zupełnie mnie uspokoiło. To wspaniale, że zadali sobie trud znalezienia dla nas tłumacza. No, sami pomyślcie, gdzie my mielibyśmy go szukać? Baron pokręcił głową, ale nic nie powiedział. — Niech wejdą — pozwolił książę. Do przestronnego pokoju weszło pięciu albo sześciu Khitajczyków, ubranych bogato i wyszukanie. Rimjeros już zauważył, że w Khitaju ludzie ubierają się tak, żeby tkanina opadała miękkimi fałdami. W Turanie i Vendhii bogacze paradowali w brokatach i wyszywanym aksamicie, o kolorach tak jaskrawych, że oczy bolały od patrzenia. Tutaj zaś główną ozdobą materii był haft — i długie chałaty pozwalały zachwycać się całymi obrazami, wyhaftowanymi różnokolorowym jedwabiem i złotem. Jeśli na dole takiego chałatu były wyszyte bawiące się tygrysy, odnosiło się wrażenie, że zwierzęta się poruszają. Wszyscy przybyli Khitajczycy, prócz jednego bardzo młodego chłopaka, byli w podeszłym wieku. Starzec w czarnej czapce pokłonił się i powiedział coś wysokim, lekko drżącym głosem. Zamilkł i Zingarczycy usłyszeli drugi głos, z tymi samymi intonacjami i nienaturalnie wysokimi nutami. W pierwszej chwili nie zrozumieli ani słowa, w drugiej zaś roześmiali się. Tłumaczenie młodzieńca brzmiało: — Nacielnika miejśkich murów i mostów ciaszą sią widzić wysokie gości. — Na Mitrę! A ja tak długo przygotowywałem mowę powitalną! — wykrzyknął Rimjeros, prawie płacząc ze śmiechu. — Jakże głupio musimy wyglądać! No i co mam mu powiedzieć? Mam nadzieję, że po khitąjsku mówi lepiej i moje słowa nie będą brzmieć dla nich tak okropnie. — Weźcie się w garść, panie — odezwał się baron Marco, gdy już się uspokoił. — Pamiętajcie, że teraz reprezentujecie całą Zingarę. Rimjeros przestał się śmiać i z powagą pokłonił się staruszkowi w wysokiej czapce. — Cieszę się, panowie, że to właśnie jest pierwsze miasto, jakie zobaczyłem w Khitaju. Jestem książę Rimjeros, pan Lara, brat króla Zingary. Mój władca wysłał mnie z darami i pozdrowieniami dla waszego imperatora, żeby nasze wielkie państwa zbliżyły się do siebie. Młodzieniec przetłumaczył. Rimjeros był zadowolony — po khitajsku jego przemowa brzmiała bardzo uroczyście i poważnie. Ale gdy tylko młody Kihtajczyk zaczął mówić po aquilońsku, książę znowu ledwo powstrzymał się od śmiechu. — Moja jest Mou Pa. Imparatora posłał moja towarzyszyć gościom stolica. Moja jest mała mała chąjbei imperatora, ale pliszła gości i moja będzici kazać za gości. Naczalnika mijśkich murów i mostów telaz plosić zingaski książę i świta do pałaciu. — Coś wspaniałego — wymamrotał Rimjeros. Głośno zaś powiedział: — A co to takiego „chajbej”? Młodzieniec zamyślił się. Z wyjaśnienia, którego mu udzielono, książę nie zrozumiał niczego, poza tym, że jest to jakaś funkcja przy imperatorze — taka odpowiedź go usatysfakcjonowała. Propozycja kolacji w pałacu gubernatora została łaskawie przyjęta. Rimjeros i jego rycerze w całym przepychu zjawili się w ogromnej sali z niskim sufitem