Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.
Teraz bardziej martwię się siostrą Mary. Nie podoba mi się, że dotąd jej nie widzieliśmy. Próbowała przyspieszyć kroku, ale złapał ją za ramię i obrócił ku sobie. Wciąż słyszał śpiew żuczków, chociaż teraz dość słabo; opuszczali już teren sióstr, podobnie jak Elurię. To przynajmniej podpowiadał Rolandowi kompas w jego głowie. Jeśli wciąż dobrze działał, miasto było chyba w przeciwnym kierunku. A raczej widmo miasta. – Powiedz mi, co to znaczy. – Zapewne nic. Nie pytaj mnie, Rolandzie, bo i po co tego dociekać? Stało się, mosty zostały spalone. Nie mogę wrócić. Zresztą, nawet gdybym mogła, wcale bym nie chciała. – Opuściła oczy i przygryzła wargę, a gdy spojrzała na Rolanda, ten dostrzegł na jej twarzy świeże łzy. – Jadałam z nimi. Czasem nie dało się inaczej. Podobnie jak ty jadałeś tę ich zupę, chociaż dobrze wiedziałeś, co w niej jest. Roland przypomniał sobie, jak John Norman stwierdził, że kobieta też musi jeść. Przytaknął. – Ale dość tego. Jeśli ma to oznaczać potępienie, niech to będzie mój wybór, a nie ich. Matka chciała dla mnie dobrze, gdy mnie tu oddawała, ale myliła się. – Jenna zerknęła na Rolanda nieśmiało i lękliwie... lecz napotkała jego spojrzenie. – Pójdę z tobą, Rolandzie z Gilead. Jak długo będę mogła albo jak długo ty mnie ścierpisz. – Chętnie będę dzielił z tobą drogę – powiedział. – Twoje towarzystwo jest dla mnie... „Błogosławieństwem”, chciał powiedzieć, nim jednak udało mu się dokończyć zdanie, z zatoki księżycowego cienia otaczającego pustą dolinkę wybraną przez siostry na praktykowanie szpitalnictwa dobiegł ich jakiś głos. – Przykro niweczyć tak miło zaczęty romans, ale muszę spełnić ten smutny obowiązek. Z cienia przed nimi wynurzyła się siostra Mary. Jej wspaniały habit z wyszytą różą powrócił do prawdziwej postaci całunu. Spod fałdów kaptura wyglądało pomarszczone i obwisłe oblicze z parą intensywnie patrzących czarnych oczu, które przypominały zgniłe daktyle. Poniżej lśniły cztery wielkie kły. Na zmumifikowanym czole siostry błyszczały dzwonki... ale nie Ciemne Dzwonki, pomyślał Roland. Właśnie. – Odsuń się – powiedziała Jenna. – Albo sprowadzę na ciebie can tam. – Nie – odparła siostra Mary, podchodząc bliżej. – Nie sprowadzisz. Nie oddalą się tak bardzo od gromady. Możesz sobie dzwonić do upadłego, a i tak nie przyjdą. Jenna próbowała, kręcąc głową jak szalona. Ciemne Dzwonki zabrzmiały przenikliwie, lecz tym razem w ich melodii zabrakło tej harmonii, która wcześniej koiła umysł Rolanda. Doktorzy, czy can tam, jak nazywała żuczki Wielka Siostra, nie pokazali się. Uśmiechając się jeszcze szerzej (Rolandowi przyszło do głowy, że gdy eksperyment wciąż jeszcze trwał, siostra Mary nie była do końca pewna, czy doktorzy się nie pojawią), trupia zjawa zbliżyła się do nich. Nie tyle szła, ile raczej płynęła tuż nad ziemią. Spojrzała na Rolanda. – Odłóż to – powiedziała. Roland spojrzał w dół, na swoją dłoń. Trzymał w niej jeden z rewolwerów. Nie pamiętał nawet, kiedy go wyciągnął. – O ile kula nie została pobłogosławiona lub skąpana w świętej krwi, wodzie czy nasieniu, nic nie może nam zrobić. Ja sama jestem bardziej duchem niż istotą cielesną... chociaż materialnie niczym ci nie ustępuję. Obawiała się, że i tak spróbuje ją zastrzelić – Roland dojrzał to wyraźnie w jej oczach. Ta broń to wszystko, co masz, mówiło jej spojrzenie. Bez niej leżałbyś wciąż w namiocie, który wokół ciebie rozsnułyśmy, uwięziony w pasach w oczekiwaniu na naszą chwilę rozkoszy. Nie strzelił zatem. Schował rewolwery i rzucił się na nią z wyciągniętymi rękami. Siostra Mary krzyknęła, głównie z zaskoczenia, nie pokrzyczała sobie jednak długo: Roland zacisnął palce na jej gardle i zdławił wrzask, ledwo ten się zaczął. Ciało siostry było obrzydliwe – nie tylko żywe, ale też jakby zmienne, próbujące uciec spod dłoni Rolanda. Czuł, że porusza się jak ciecz, a gdy płynęło, napawało go nieopisaną odrazą. A jednak rewolwerowiec zwarł palce jeszcze silniej, gotów wydusić z potwora całe życie. Nagle błysnęło błękitnawo (nie z nieba, jak Roland zorientował się później, raczej w jego głowie – pojedyncza błyskawica, która całkiem pomieszała mu myśli) i coś odepchnęło jego ręce od siostry. Przez chwilę niezbyt przytomnie patrzył na zagłębienia w jej skórze, szare, wilgotne ślady w kształcie jego dłoni. Potem poleciał do tyłu, aż wylądował na plecach na piargu, uderzając przy tym głową o kamień, od czego znów na chwilę pojaśniało mu przed oczami. – Nie, piękny panie – powiedziała siostra Mary, uśmiechając się krzywo i obrzucając go pustym wciąż spojrzeniem. – Nie udusisz mnie, a ja ukarzę cię powoli za tę impertynencję: potnę cię na sto kawałków, by ugasić me pragnienie. Najpierw jednak zajmę się tą, co złamała śluby... i zabiorę jej te przeklęte dzwonki. – Chodź tu, a przekonamy się, czy potrafisz! – krzyknęła Jenna drżącym głosem i potrząsnęła głową. Dzwonki zagrały szyderczo, prowokująco. Mary przestała się uśmiechać. – Jasne, że potrafię – sapnęła, otwierając szeroko usta. Blask księżyca zajrzał jej do paszczęki, ukazując czerwone poduszeczki dziąseł najeżone kościanymi igłami zębów. – Potrafię i... W górze coś warknęło. Z początku cicho, potem coraz głośniej, a po chwili przeszło we wściekłe ujadanie. Mary obróciła się w lewo na sekundę przed tym, jak warcząca istota wyłoniła się zza skały, na której stała. Roland dojrzał zaskoczenie malujące się na twarzy Wielkiej Siostry. Coś rzuciło się na nią – ciemny kształt na tle gwiazd, z łapami wyciągniętymi jak u osobliwego nietoperza – ale nim jeszcze stworzenie dopadło kobiety, uderzyło ją w piersi i wgryzło się w szyję, Roland wiedział już, co to właściwie jest. Padając pod impetem napastnika, siostra Mary krzyknęła przenikliwie, aż Rolandowi zadzwoniło w głowie niczym po koncercie Ciemnych Dzwonków. Wstał, dysząc ciężko