Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Zanim zaczną strzelać, wrzucą do pokoju granaty z gazem paraliżującym. Zabójca z Pragi lubił posługiwać się tą metodą; po co miał się niepotrzebnie narażać? A zatem należało jak najprędzej opuścić pokój-pułapkę. Wyjście na korytarz, nawet samo otwarcie drzwi, było jednak zbyt niebezpieczne. Zaniepokojeni tym, że Amsterdam nie wywabił ofiary, Praga i Marsylia zapewne porzucą swoje stanowiska i podejdą bliżej. Kiedy po braku odgłosów zorientują się, że korytarz jest pusty, natychmiast wypadną z ukrycia. Nie będą odwlekać rozpoczęcia akcji, mogą ją jednak przyspieszyć. Cisza na korytarzu... Przydaliby się tam ludzie. Kilka osób kręcących się w podnieceniu poplątałoby mordercom szyki. Na ogół tłum działa na korzyść morderców, nie ofiary, zwłaszcza jeśli oni ją znają, a ona ich nie. Z drugiej strony ofiara, która wie dokładnie kiedy i gdzie ma nastąpić atak, może skorzystać z tłumu - wmieszać się między ludzi i zbiec nie zauważona. Ogólne zamieszanie i zmiana wyglądu zwykle umożliwiają ucieczkę. Zmiana nie musi być znaczna; wystarczy, żeby morderca na moment się zawahał. Zawodowcy bowiem mają przykazane, że podczas egzekucji nie może być przypadkowych trupów. Osiem minut. Albo mniej. Pora się przygotować. Musiał wziąć ze sobą wszystko, co niezbędne, bo gdy już zacznie uciekać, nie wiadomo ile to potrwa; nie potrafił tego przewidzieć i nie miał czasu teraz o tym myśleć. Musiał wydostać się z pułapki i zmylić trzech ludzi, którzy chcieli go zabić. Jeden z nich był znacznie bardziej niebezpieczny od pozostałych, gdyż nie stawił się na rozkaz Waszyngtonu czy Moskwy: przyjechał z własnej woli. Bray podszedł szybko do zwłok kobiety leżących na podłodze, zaciągnął je do łazienki i zatrzasnął drzwi. Podniósł lampę z ciężką mosiężną podstawą i walnął nią w klamkę, która odpadła z brzękiem; jeśli ktoś będzie chciał dostać się do łazienki, będzie musiał wyważać drzwi. Ubrania mógł pozostawić na miejscu. Nie było na nich naszywek z pralni czy jakichkolwiek metek, które wskazywałyby jednoznacznie, że należały do Brandona Scofielda; oczywiście, w pokoju było pełno odcisków jego palców, ale wiedział, że zdejmowanie ich i sprawdzanie zajmie trochę czasu. Zanim zjawi się spec od daktyloskopii, on, Scofield, będzie już daleko - o ile uda mu się ujść z życiem z hotelu. Teczkę jednak musiał zabrać; mieściła zestaw akcesoriów niezbędnych w jego fachu. Zamknął ją, przestawił zamek cyfrowy, po czym rzucił ją na łóżko. Włożył marynarkę i wrócił do telefonu. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer telefonistki. - Mówię z dwieście trzynaście - powiedział szeptem; nawet nie musiał się zbytnio starać, żeby jego głos brzmiał słabo. - Nie chcę pani przerazić, ale znam objawy. Miałem wylew. Potrzebuję pomocy... Wypuścił słuchawkę z ręki, pozwalając, by spadła z trzaskiem na blat stołu i zsunęła się na podłogę. 10. Taleniekow włożył czarny płaszcz, po czym sięgnął po szary szalik wciąż zawiązany wokół szyi Holendra. Ściągnął go jednym szarpnięciem i owinął nim własną szyję, a następnie podniósł z podłogi szary kapelusz, który leżał obok krzesła. Był za duży. Wgniótł więc głębiej denko, żeby kapelusz nie wyglądał na nim zbyt dziwacznie i skierował się do drzwi. - Zostańcie w środku i nie próbujcie wzywać pomocy! - powiedział groźnym głosem do zamkniętej w szafie pary Amerykanów. - Będę na korytarzu. Jeśli usłyszę najmniejszy szmer, wrócę natychmiast, a wtedy pożałujecie, że nie siedzieliście cicho! Gdy tylko znalazł się za drzwiami, ruszył pędem w stronę wind; minął je i pobiegł dalej, na sam koniec korytarza, gdzie znajdowały się proste, ciemne drzwi windy przeznaczonej dla służby. Przy ścianie stał stolik na kółkach używany do dostarczania gościom do pokoju posiłków. Taleniekow wyciągnął zza paska grazburię i schował do kieszeni płaszcza, po czym nacisnął lewą ręką przycisk windy. Nad drzwiami zapaliło się czerwone światełko: winda stała na drugim piętrze. Marsylia był na stanowisku, czekał na Beowulfa Agate. Światełko zgasło; kilka sekund później zapaliła się trójka, potem czwórka. Wasilij odwrócił się tyłem do drzwi. Po chwili rozsunęły się, ale z wewnątrz nie padło ani jedno słowo, ani jeden okrzyk zdziwienia na widok znajomego czarnego płaszcza i szarego kapelusza. Wasilij okręcił się na pięcie, trzymając palec na spuście broni. W windzie nie było nikogo. Rosjanin wszedł do środka i nacisnął dwójkę. - Panie kierowniku! Panie kierowniku! Chodzi o tego stukniętego gościa w dwieście trzynaście! - Glos podnieconej telefonistki zaskrzeczał w leżącej na dywanie słuchawce. - Niech pan tam wyśle chłopaków, może coś poradzą! Ja dzwonię po karetkę. Facet miał wylew czy coś... Glos umilkł; chaos został rozpętany. Scofield stanął przy drzwiach i odsunął zasuwę. Nim minęło czterdzieści sekund, z korytarza dobiegł go tupot i krzyki. Drzwi otworzyły się z impetem i do środka wpadł portier, za nim rosły boy. - Dzięki Bogu, że były otwarte! Gdzie... Scofield zatrzasnął drzwi i ukazał się obu mężczyznom. W ręce trzymał pistolet. - Nic wam nie będzie - rzekł spokojnie - jeśli zrobicie, co każę. Zdejmij kurtkę i czapkę - polecił boyowi, po czym zwrócił się do portiera: - A ty połącz się z telefonistką; niech przyjdzie na górę kierownik. Udawaj, że się boisz; powiedz, że gość wygląda podejrza- nie, chyba nie żyje, więc nie chcesz nic dotykać. Starszy mężczyzna wyjąkał coś niepewnie, z wzrokiem utkwionym w pistolet, po czym rzucił się do telefonu. Był tak przerażony, że bardzo przekonująco - niemal słowo w słowo - przekazał to, co polecił mu Scofield. Wpatrując się z lękiem w agenta, niemal krzy- czał do słuchawki: - Na miłość boską, pospiesz się! Niech przyślą tu kogoś natychmiast! Scofield tymczasem wziął od boya jego wiśniową kurtkę ze złotym szamerunkiem. Przebrał się, a swoją marynarkę zwinął i wsunął pod pachę. - Jeszcze czapka - rozkazał. Chłopak wręczył mu ją czym prędzej. Scofield skinął pistoletem na przerażonego portiera. - Stań przy drzwiach koło mnie! - polecił, po czym zwrócił się do boya: - Za łóżkiem jest szafa. Właź do niej, szybko! Rosły, tępawy boy zawahał się, lecz jeden rzut oka na twarz Braya sprawił, że pomknął do szafy jak strzała