Ostatecznie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody.

 

Co więcej, nie mam zamiaru udać się na pływającą wyspę z panem i z Royalem, i z tym... z tą kreaturą – nie ulegało wątpliwości, że ma na myśli Larry’ego – jeżeli Kennedy nie poleci ze mną. To jest moja ostateczna decyzja. A teraz muszę jechać do Marble Springs. Natychmiast. Ciekaw byłem, kiedy po raz ostatni ktoś tak do Vylanda przemawiał. Ale otaczająca go warstewka ogłady nie zdradzała ani śladu najlżejszego załamania. – Dlaczego pani musi, panno Ruthven? – Są pewne pytania, których dżentelmen nigdy nie zadaje – odparła lodowato. To go wykończyło. Nie wiedział, co miała na myśli, tak samo, jak i ja nie miałbym pojęcia, co miała na myśli, ale efekt końcowy był taki, że zapędziła go w kozi róg. Wzrok wszystkich obecnych w pokoju skierował się na tę parę, tylko ja byłem wyjątkiem: ja patrzyłem na Kennedy’ego, a on na mnie. Znajdowałem się teraz w pobliżu drzwi, odwrócony do reszty towarzystwa plecami. Z łatwością mogłem wysunąć skrawek papieru spod kołnierzyka; teraz przyciskałem go do piersi, aby mógł zobaczyć tam nazwisko sędziego Mollisona. Miny nie zmienił ani na jotę, zmierzyć skinięcie jego głowy można by chyba było tylko mikrometrem. Ale zrozumiał. Wszystko rozwijało się wspaniale – gdyby nie ryzyko, że nim minę drzwi, Royale zdąży rozłożyć mnie jednym celnym strzałem. I to właśnie Royale przerwał panujące w pokoju napięcie, otwierając przed Vylandem furtkę, przez którą mógł wycofać się z godnością: – Przydałoby mi się trochę świeżego powietrza, panie Vyland. Mógłbym przejechać się z nimi? Rzuciłem się przez otwarte drzwi, jak torpeda wystrzelona z wyrzutni. Kennedy szeroko rozłożył ręce. Złapałem go za ramię, runęliśmy ciężko na podłogę i razem potoczyliśmy się przez korytarz. W ciągu pierwszych dwóch sekund udało mi się wsunąć mu list głęboko za pazuchę bluzy, – ale nadal młóciliśmy się i walili po ramionach, po plecach i wszędzie tam, gdzie to nie sprawiało zbyt dojmującego bólu. Wreszcie usłyszeliśmy bezsporny trzask odbezpieczanego pistoletu. – Hej, wy tam, dosyć tego dobrego! Odskoczyliśmy od siebie, a ja podniosłem się pod nieustającą groźbą pistoletu Royale’a. Na drugim planie Larry też podskakiwał, wymachując rewolwerem: na miejscu Vylanda nie pozwoliłbym mu trzymać nawet procy. – To była czysta robota, Kennedy – powiedział serdecznie Vyland. – Nie zapomnę wam tego. – Dziękuję, sir – odpowiedział Kennedy drewnianym głosem. – Nie lubię morderców. – Ani ja, mój chłopcze, ani ja – z uznaniem powiedział Vyland. Pewnie zatrudniał ich tylko po to, aby im dać szansę rehabilitacji. – Doskonale, panno Ruthven. Pan Royale pojedzie z panią. Ale proszę się pospieszyć. Wyszła bez słowa skierowanego do niego i bez spojrzenia w moją stronę. Głowę trzymała wysoko. Nadal byłem zdania, że jest cudowna. Rozdział VIII Lot śmigłowcem na pływającą wyspę nie sprawił mi przyjemności. Do samolotów jestem przyzwyczajony, sam kiedyś pilotowałem własną maszynę, byłem nawet wspólnikiem w niewielkiej firmie lotów czarterowych, ale śmigłowce – to nie dla mnie. Nawet przy ładnej pogodzie, a tego ranka pogoda była gorzej niż paskudna. Kiwaliśmy się i huśtali, spadaliśmy i wyskakiwali w górę, jak gdyby jakiś pijak rzucał nami na sznurku jak gigantycznym jojo, a przez cały prawie czas nie widzieliśmy nawet, dokąd lecimy, bo wycieraczki nie mogły uporać się z istnym potopem wody walącej o przednią szybę. Ale Petersen był pilotem doskonałym i do celu dotarliśmy. Na pokładzie X 13 wylądowaliśmy wkrótce po dziesiątej rano. Aż sześciu chłopa musiało trzymać maszynę we względnie stabilnej pozycji, kiedy generał, Vyland, Larry i ja opuszczaliśmy się po wysuwanej drabince. W chwili gdy ostatni z nas stanął na pokładzie, Petersen zwiększył obroty silnika, wystartował i nim minęło dziesięć sekund, znikł w oślepiających potokach deszczu. Zastanawiałem się, czy go jeszcze kiedykolwiek zobaczę. Tu, na odkrytym pokładzie, wichura była jeszcze bardziej gwałtowna i porywista niż na lądzie stałym, toteż z największym trudem mogliśmy co najwyżej utrzymywać równowagę na oślizłej metalowej podłodze. Jeśli o mnie idzie, nie groził mi upadek do tyłu, jako że cały czas Larry dźgał mnie w krzyże lufą swojej armaty. Miał na sobie płaszcz z wielkim kołnierzem, szerokimi klapami, pasem, naramiennikami i obciągniętymi skórą guzikami, który, jak go nauczyły hollywoodzkie filmy, jest właściwym strojem na tę porę dnia i na taką pogodę, pistolet zaś trzymał w głębokiej kieszeni. Byłem podenerwowany. Larry mnie nie lubił, a dziurę w eleganckim płaszczu potraktuje jako niezbyt wygórowaną cenę za przywilej – pociągnięcia za spust. Zalazłem Larry’emu za skórę jak zadra i nie miałem zamiaru ruszać się z tego miejsca. Rzadko się do niego odzywałem, ale ilekroć mi się to zdarzało, nigdy nie nazywałem go inaczej niż „czubek” lub „narkoman”, nie omieszkałem też dodać, że spodziewam się, iż zaopatrzenie w biały proszek nadchodzi regularnie. Tego ranka, w drodze do śmigłowca, troskliwie dowiadywałem się, czy aby nie zapomniał zapakować nesesera, a kiedy podejrzliwie i niecenzuralnie zapytał, co miałem na myśli, wyjaśniłem, że się martwię, bo mógłby zapomnieć strzykawek. Vyland i generał musieli wytężyć wszystkie siły, by odciągnąć go ode mnie. Nie ma nic niebezpieczniejszego i bardziej nieobliczalnego od narkomana nałogowca, tak samo zresztą jak nie ma nic bardziej godnego pożałowania; ale w moim sercu nie było wówczas cienia litości. W tym łańcuchu Larry był ogniwem najsłabszym, miałem więc zamiar piłować właśnie to ogniwo, dopóki nie pęknie. Kuśtykając pod wiatr, doszliśmy do podniesionej klapy wejściowej, wiodącej na szeroką drabinkę, która prowadziła na dolny pokład. Tam czekała nas grupka ludzi, więc postawiłem kołnierz, opuściłem rondo kapelusza i trzymaną w ręku chusteczką energicznie ocierałem twarz z deszczu. Niepotrzebnie się zresztą trudziłem: Joe Currana, brygadzisty portowego, z którym rozmawiałem przed dziesięcioma godzinami, wśród zgromadzonych nie było. Próbowałem sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby tam czekał albo gdyby dowiadywał się u generała, czy jego prywatny poufny sekretarz, C. C. Farnborough, odnalazł zagubioną aktówkę, ale dałem temu spokój: to wymagało od mojej wyobraźni wysiłku ponad siły. Prawdopodobnie pożyczyłbym po prostu pistolet Larry’ego i zastrzeliłbym się na miejscu. Dwaj mężczyźni zbliżyli się, żeby nas powitać. Generał Ruthven robił honory domu: – Martin Jerrold, kierownik robót wiertniczych, Tom Harrison, inżynier naftowy. Panowie, to jest John Smith, inżynier specjalista, który przyleciał z Anglii, aby pomóc panu Vylandowi w jego poszukiwaniach